czwartek, 19 września 2013

Gdyby William grał po stronie Casshorna, wystarczyłby jeden dźwięk i cały ten rój ogarów rzuciłby się na nich.
- Co to było? - zapytał Declan.
- Co?
- Ten sferyczny rozbłysk.
- Zmodyfikowana Obrona Atamana - odpowiedziała. - Kiedy pierwszy raz zobaczyłam Williama w wilczej postaci, wystraszyłam się, że zdoła uniknąć pojedynczego łuku, więc dodałam jeszcze dwa. Z jakiegoś powodu w ten sposób mogę obracać nimi szybciej. A czemu pytasz? Nie widziałeś wcześniej czegoś takiego?
- Nie sądzę, żeby ktokolwiek coś takiego widział - odparł. - A teraz biegnij.
Do palisady dotarli w rekordowym czasie. W bramie powitała ich Babcia.
Declan skłonił się lekko.
- Madame.
- Tak, tak - burknęła z kwaśną miną. - Tom chce cię widzieć, jest w środku.
- Macie włosy? - spytała Rose.
- Tak.
Declan wszedł do Drewnianego Domu, a Rose osunęła się na ziemię. Położyła się, rozrzuciwszy szeroko ramiona i nogi. Czuła się jak bawełniany kłaczek po praniu.
Twarz Babci przesłoniła jej niebo.
- Dobrze się czujesz?
- W porządku - odpowiedziała, oddychając ciężko. - Tylko tak sobie tu poleżę. On jest z żelaza: biega szybko jak koń i nigdy się nie męczy.
- Łobuziaki uciekli - powiedziała Éléonore.
- Co?!
- Jeremiah zadzwonił na twoją komórkę. Zabrał ich z Leanne do Niepełni, jak było ustalone. Siedzieli grzecznie i cichutko aż do chwili, gdy samochód zatrzymał się na stacji benzynowej, wtedy otworzyli drzwi i wyskoczyli.
Rose zacisnęła powieki i jęknęła. Dlaczego ja?
- Jeremiah i Leanne próbowali ich dogonić, ale nie dali rady.
- Wrócili do domu. - Rose usiadła z trudem. Czuła się, jakby miała z tysiąc lat. Gdzie indziej mogliby pójść? - To wina Jacka. Jest przekonany, że bez jego pomocy nie poradzimy sobie z Casshornem. Na pewno wmówił to Georgiemu. Zaprowadzę ich do Leanne. Wątpię, żeby pokazali się komukolwiek spoza rodziny, więc albo ty pójdziesz, albo ja. A skoro ty masz rzucić klątwę na Casshorna, to muszę być ja.
- Pospiesz się.
- Dobrze. - Rose zmusiła się, by wstać.
- Idź! - Éléonore machnęła ręką.
Rose ruszyła w stronę bramy. Przez moment zastanawiała się, czy nie zawołać Declana, ale zrezygnowała. Powinien być tutaj, bronić palisady, kiedy starsi będą rzucać swoją klątwę, zresztą ona znała las jak własną kieszeń. Wróci za kilka godzin, kiedy zostawi chłopców z Leanne. Chłopcy muszą znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Im szybciej, tym lepiej dla wszystkich zainteresowanych.


Rozdział dwudziesty czwarty

Rose biegła w miarę równym krokiem. Bolało ją całe ciało. Teraz dopiero odkrywała, jaka przezorność kryła się w tych porannych przebieżkach Declana. Jeśli chciała dotrzymać mu kroku, będzie musiała zacząć biegać, choć nienawidziła tego z głębi serca. Dużo chodziła, ale pomiędzy przejściem kilku mil a przebiegnięciem ich była diametralna różnica. Sprzątanie biur przez dziesięć godzin dziennie nie poprawiło jej kondycji. Powinna podciągnąć się też w jeździe konnej. Dawała sobie radę, gdy koń szedł powoli, ale już w kłusie trzymała się kurczowo, mając nadzieję, że może ujdzie z życiem, a galop był w ogóle wykluczony.
Przypomniało jej się oburzenie Declana, że chłopcy nie potrafią jeździć konno. Jakby każdy na Rubieży miał własnego konia. Ona nauczyła się nieco tylko dlatego, że dziadek upierał się, by zatrzymać swoją półślepą klacz, Śliczną. Rose jeździła na niej jako dziecko. Kilka lat temu Śliczna zdechła, a dziadek nigdy jej nie zastąpił.
Ciekawe, czy dziadkowi Cletusowi spodobałby się Declan?
Dotarła do zakrętu, za którym już widać było dom. Zebrała się w sobie. Czekały ją krzyki i łzy. W końcu postawi na swoim, ale łatwo nie będzie.
Wysoki ciemnowłosy mężczyzna wyszedł z zarośli. Miał na sobie jeansy, skórzaną kurtkę, a pod nią spraną koszulkę. Przeszyło ją spojrzenie dzikich oczu, płonących jak dwa bursztyny.
William.
Zatrzymała się.
Nie ruszył się z miejsca.
- Dzieciaki są bezpieczne - oznajmił. - Pilnowałem ich.
Strach dotknął zimnymi palcami jej karku. Musiała sobie przypomnieć, że w każdej chwili może go usmażyć rozbłyskiem.
- Dlaczego tu przyszedłeś, Williamie?
Potrząsnął bezradnie głową.
- Nie wiem.
Zajrzała mu uważnie w twarz i zobaczyła niepewność zmieszaną z odrobiną niepokoju. Dokładnie tak wyglądał Jack, gdy zapuścił się zbyt daleko na nieznane terytorium ludzkich emocji i utknął tam, nie wiedząc, co zrobić czy powiedzieć. Jeśli Jack mógłby stanowić tu jakąś wskazówkę, to William osiągnął właśnie granice wytrzymałości. W każdej chwili mógł stracić panowanie nad sobą.
- Chodź, usiądziemy - odezwała się spokojnie. - Pogadamy.
Poszedł za nią do domu. Usunęła na chwilę kamień barierowy i wskazała Williamowi krzesła na werandzie. On jednak przysiadł na stopniu. Też usiadła, starając się zachować jak największy dystans. Zerknęła w okno kuchenne i zobaczyła dwie twarzyczki; natychmiast się schowały, zdążyła jednak porazić je gniewnym spojrzeniem.
Ponownie popatrzyła na Williama, był na krawędzi załamania, wystarczyło jedno złe słowo, albo nawet jedno złe spojrzenie, by zepchnąć go w przepaść. Nieraz rozmową odciągała Jacka znad takiej przepaści. Oczywiście ośmiolatek i wyszkolony zabójca pod trzydziestkę to nie to samo. Musiała być bardzo, bardzo ostrożna. Podstawą była szczerość. Jack instynktownie wyczuwał kłamstwa. William najprawdopodobniej też. Najlepiej będzie trzymać się z dala od tematów, które mogłyby go za bardzo poruszyć.
- Widziałem cię z Declanem - odezwał się. - Wy dwoje...?
No i to by było na tyle w kwestii bezpiecznych tematów.
- Kocham go - wyznała.
- Hy. - Przeciągnął dłonią po włosach. - A on kocha ciebie?
- Nie wiem. Nie rozmawialiśmy o tym, więc on nie wie o moich uczuciach.
- Dlaczego on? Dlaczego nie ja?
Pytanie zadał tonem absolutnie neutralnym, ale Rose udało się wychwycić w nim echo emocji - echo życia pełnego odrzucenia. Zasługiwał na szczerą odpowiedź, ale zajęło jej chwilę, zanim znalazła odpowiednie słowa.
- Trudno to wyjaśnić. Jesteśmy do siebie podobni pod wieloma względami. Może tego nie widać na pierwszy rzut oka, ale tak jest. Sprawia, że czuję się bezpieczna, potrzebna, że się śmieję... Doprowadza mnie też do szału. Raz o mało w niego nie rozbłysnęłam. - Zamilkła na chwilę. - Ciężko rozłożyć miłość na czynniki pierwsze, Williamie. To siła, uczucie. Wiesz, kiedy to czujesz, a kiedy nie.
- Więc do mnie nic nie czujesz? - pytanie zadane zostało tonem wypranym z emocji.
- Nie do końca - odpowiedziała. - Nie znam cię zbyt dobrze, ale są rzeczy, które w tobie lubię. Podoba mi się twoja uczciwość. Twoja cierpliwość i uprzejmość, jaką okazujesz chłopcom, i że ich pilnujesz. Nie podobało mi się natomiast, że powiesiłeś Emersona na drzewie, a potem niemal wystraszyłeś mnie na śmierć.
- Byłem przygnębiony - powiedział. - Nie byłaś zadowolona.
Zrobił jej prezent i nie mógł zrozumieć, dlaczego nie skakała z radości. Zupełnie jak Jack.
- Doceniam twoje intencje, ale i tak wolałabym, żebyś tego nie robił.
Spojrzał na nią podejrzliwie.
- Kiedyś George wdał się w bójkę ze starszym chłopcem. Tamten uderzył George’a w twarz i wywrócił. Jack zdecydował się wtrącić. Pobił tego dużego chłopca bardzo dotkliwie. Złamał mu nos, wybił ząb. Myślał, że zachował się jak bohater. Miał szlaban przez tydzień. Gdyby uderzył tego chłopca raz, odpuściłabym mu. Ale on posunął się za daleko. Powieszenie Emersona na drzewie to też było zbyt wiele. - Westchnęła. - Wierz mi lub nie, ale z Declanem miałam podobną rozmowę. Nie chcę, żeby ktoś toczył za mnie moje bitwy. To są moje sprawy i sama sobie z nimi poradzę.
Przez chwilę rozważał jej słowa.
- Niech będzie.
- I mam dla ciebie wiele uczucia - powiedziała. - Wdzięczność, że zadbałeś o chłopców, że sprawdziłeś, jak sobie radzę, gdy straciłam pracę. Ale to nie jest to samo uczucie, które mam dla Declana. Kiedy go nie widzę, bardzo za nim tęsknię. Czuję się, jakby ze światem było coś nie w porządku.
- Rozumiem - powiedział. - Ale czym my w takim razie jesteśmy? Ty i ja?
- Moglibyśmy być przyjaciółmi - odpowiedziała. - Przyjaciele sprawiają, że świat jest lepszy. To prawdziwy zaszczyt. Ze wszystkich ludzi, jakich dana osoba zna, wybiera sobie ciebie i uznaje za godnego tej przyjaźni. Przynajmniej ja próbuję być. Nie znam cię za dobrze, ale myślę, że moglibyśmy zostać przyjaciółmi, gdybyśmy mieli więcej czasu.
Twarz Williama pociemniała.
- Możesz mnóstwo powiedzieć o człowieku, sądząc po jego towarzystwie - stwierdziła Rose. - Na przykład ty przyjaźnisz się z Declanem, musisz chyba lubić kary.
William milczał.
- Starał się ciebie znaleźć. Kiedy rozmawialiśmy przez telefon, a ja nie oddałam mu słuchawki, prawie mi głowę urwał.
Żadnej reakcji.
- Co jest między tobą a Declanem? - zapytała łagodnie.
- Byliśmy razem w Legionie - odpowiedział. - Mówił ci o tym?
Kiwnęła głową.
- Życie w Legionie było proste - jego głos stał się matowy i pozbawiony wyrazu. - Mówią ci, kiedy wstać, kiedy spać, kiedy jeść. W co się ubierać. Kogo zabić. Musisz tylko być, gdzie ci każą, kiedy ci każą, i nie zadawać pytań. Służyliśmy całkiem długo. Żołnierze Legionu zwykle tak długo nie żyją. On pilnował swoich spraw, ja swoich. Czasem rozmawialiśmy. Nie mówił zbyt wiele, ale pilnował moich pleców, a ja pilnowałem jego. Wyciągnął mnie kiedyś z płonącego statku i holował przez noc, póki nie znalazł nas kuter. Byłem dla niego tylko balastem. Spytałem, dlaczego to zrobił, powiedział mi, że ja bym przecież zrobił to samo dla niego. Myślałem, że jest taki sam jak ja, rozumiesz? Połamany, pokręcony skurwysyn, który nie ma dokąd pójść. - Popatrzył na nią. Jego oczy były pełne gniewu. - Wiesz, że ma rodzinę? Jego rodzice go kochają. Ma matkę, a ona go kocha. Jego ojciec jest przekonany, że słońce wschodzi i zachodzi dla Declana. Są z niego dumni. Ma siostrę i ona też go kocha! Poszedłem go zobaczyć, kiedy już zostałem szlachcicem, a ona go przytuliła. Stał tam, a ja widziałem, jak kapie z niego cała ta krew, którą razem przelaliśmy, i wiedziałem, że ich to by nie obchodziło. Cały ten czas myślałem, że jest takim samym samotnym popierdoleńcem jak ja, tylko lepiej to ukrywa. Ale nie. Drań mógł odejść z Legionu w każdej chwili, a oni by go przyjęli i kochali jak wcześniej. Powiedz mi, jaki skurwysyn opuszcza taką rodzinę?
Nie wiedziała, co powiedzieć.
- To nie jego wina, że ma rodzinę, Williamie - stwierdziła w końcu.
- Nie, ale nie mogę mu tego wybaczyć. Ja nic nie mam. Ubranie na grzbiecie? Ukradłem. To, co widzisz, to wszystko, co mam. Legion był całym moim światem, ale nawet to mi odebrano. I nawet to Declan wyrzucił ze swojego życia.
Emanował wściekłością i gniewem. Zabije Declana, gdy tylko dorwie go w swoje ręce, nie miała wątpliwości. Musiała mu jakoś wybić z głowy całą tę przemoc.
- Declan nie chciał odchodzić z Legionu. Wcale nie chce być szlachcicem. Nie chce odpowiedzialności za innych. Zrobił to, żeby ci pomóc.
- Nie prosiłem o to - warknął William.
- Ale on i tak to zrobił - odparła Rose. - Ja nie prosiłam cię, żebyś atakował Emersona, a i tak to zrobiłeś.
- To nie to samo.
- Dokładnie to samo. Czasem ludzie próbują nam pomóc, chociaż wcale nie chcemy ich pomocy. Co zrobiłbyś na jego miejscu?
- Odbiłbym go.
- Zginęliby ludzie, stalibyście się ściganymi przestępcami, a Declan byłby naprawdę wkurzony na ciebie.
William odchylił się do tyłu, w gardle zawibrował mu warkot.
- Dlaczego przyszedłeś tu za Casshornem? - zapytała. - Bo wiedziałeś, że Declan też za nim podąży, i chciałeś mieć szansę stanąć z nim do walki?
- Nie. Kiedy Casshorn mnie adoptował, zaczął sugerować, że chciałby zniknięcia Declana. Powiedziałem: nie. Sam rozwiążę swój problem z Declanem, na moich warunkach. Nie był zadowolony. Dał mi dom na skraju lasu i zadbał, żebym dostawał jedzenie, to wszystko. Aż nagle trzy tygodnie temu zaprosił mnie do udziału w „małej przygodzie”, jak to określił. Odmówiłem. Pachniał... dziwnie. Kiedy zniknął, włamałem się do jego domu i pracowni. Miał przygotowane papiery, żeby zwalić cały ten bałagan na mnie. Ruszyłem więc jego śladem, aż znalazłem go tutaj. Ale miał zbyt wiele ogarów. Próbował mnie dopaść, ale uciekłem do Niepełni.
- Jesteś więc tu dla zemsty?
- Nie. To, co robi Casshorn, to zdrada, a ja przysięgałem bronić królestwa. - Spojrzał jej w oczy. - Są zasady, których nigdy nie złamię. Zbyt głęboko są we mnie zakorzenione. Zdrada jest nie do pomyślenia.
- Declan także jest tutaj w imię zasad. Jeśli się pozabijacie nawzajem, Casshorn wygra.
William znowu warknął, był to czysto zwierzęcy dźwięk, połączenie ostrzeżenia z kontrolowaną agresją. Każdy włosek na jej karku stanął dęba. Zmusiła się, by zachować spokój.
- Casshorn oszalał. Chce zjeść chłopców. Nie chcę, żeby moi bracia zginęli. Sama też nie chcę zginąć. Czy jest jakaś szansa, że ty i Declan zaczniecie zachowywać się jak dorośli i skończycie z waśniami, póki nie zabijemy Casshorna?
William rzucił jej nieufne spojrzenie. Jego oczy były już chłodniejsze, niemal jasnobrązowe.
- Tyle czekałeś, możesz poczekać jeszcze chwilę. Proszę?
Odchylił się i głośno wciągnął powietrze przez nos.
- Dobrze.
- Dziękuję. - Uśmiechnęła się do niego.
Nagle William poderwał głowę. Obnażył zęby, oczy zapłonęły bursztynem. Sekundę później ona też to usłyszała, tętent kopyt. Zza zakrętu wypadł jeździec. Declan na koniu Lovedahla.
Zabrakło jej słów. Musiał się pojawić akurat w tej sekundzie.
Zatrzymał konia i zsiadł.
- Cześć, Will.
William odetchnął głęboko.
- Declan. Skąd wiedziałeś?
- Chłopiec mnie wezwał.
Rose odwróciła się gwałtownie i zobaczyła, jak buzia George’a widoczna w kuchennym oknie blednie na widok wyrazu jej twarzy. Mały głupek.
Declan odpasał miecz i oparł go o gałęzie krzewu. William wyciągnął ogromny nóż myśliwski i rzucił go na deski werandy.
- Gotowy?
- Tak.
- To dobrze.
William uderzył tak szybko, że Rose nie zdołała tego zarejestrować. Declan się uchylił i walnął go łokciem w żebra. William obrócił się i kopnął. Declan szarpnął się w tył. Rozdzielili się. A potem zwarli, wymieniając kopnięcia i ciosy zbyt szybkie, by je zliczyć. William wraził pięść w żebra Declana. Declan jęknął i rąbnął Williama łokciem w twarz.
Cokolwiek wydarzyło się między nimi, nie mogli tego rozwiązać przy użyciu słów.
Za plecami Rose moskitiera otworzyła się i zamknęła ostrożnie. Jack i George usiedli obok siostry.
Na trawniku William powalił Declana na ziemię. Declan dźwignął się, a William uderzył go pięścią w twarz, raz, drugi, trzeci. Declan upadł, kaszląc, kopnął i podciął Williamowi nogi. Ten zwalił się jak kłoda. Obaj się poderwali w ułamku sekundy.
- Dlaczego walczą? - spytał Jack.
William wbił palce w bok Declana.
- Są bliskimi przyjaciółmi - odpowiedziała. - Są jak bracia. Tak jest łatwiej, niż się dogadać.
Declan wykręcił Williamowi ramię.
- A. - Jack pokiwał głową ze zrozumieniem. - Jak ja i George.
- Właśnie tak - powiedziała.
William rąbnął Declana łokciem w żołądek i wyzwolił się z uścisku.
Rose objęła braci ramionami i tak siedzieli we trójkę, to się krzywiąc, to posykując, gdy słyszeli jakieś chrupnięcie. Co innego mogli zrobić?
Declan kopnął Williama w głowę, ten odpowiedział serią ciosów szybkich jak błyskawice. Declan blokował, ale Williamowi udało się trafić w splot słoneczny. Błękitnokrwisty stęknął ciężko i uderzył czołem w twarz przyjaciela. Polała się krew. Odeszli od siebie chwiejnie, dysząc ciężko.
Declan zgiął się wpół, osłaniając bok ramieniem. William potarł twarz i uniósł zakrwawione palce, jakby prosił o głos. Kolana odmówiły mu posłuszeństwa i usiadł na trawie. Declan też się osunął.
- To było niesamowite - odezwał się zachwycony George.
Jack się nie odezwał, pewnie niesamowitość odebrała mu dech.
- Skończyliście? - zapytała.
Declan uniósł głowę.
- Will?
William machnął zakrwawioną ręką.
- Tak, skończyliśmy.
- To dobrze. - Rose wstała. - Jack, pomóż Williamowi wejść do domu i zmyć krew z twarzy. - Podeszła do Declana. - Jak się czujesz?
- Doskonale - odpowiedział.
- Masz połamane żebra?
- Raczej nie. Najwyżej popękane. Walczyliśmy ostrożnie.
- Problem rozwiązany?
- Na pewno poczułem się lepiej - stwierdził, siadając. - Widziałaś, jak kopnąłem go w nerki?
- Widziałam.
Uśmiechnął się drapieżnie.
- Poczuje to jutro rano.
Jack obserwował, jak William myje twarz nad kuchennym zlewem. Woda spłynęła czerwienią. Zapach krwi, słony i ostry, był wszędzie. Jackowi nie przeszkadzała ludzka krew, ale ta wyjątkowo wyprowadzała go z równowagi. Bransoletka parzyła nadgarstek. Podrapał swędzącą skórę. Czubki palców przeszył piekący ból. To pazury chciały się wydostać. Nie mógł się powstrzymać. William był większy, silniejszy i krwawy. Był zagrożeniem. Bardzo paskudnym zagrożeniem.
Ale walka była najlepszą rzeczą, jaką widział w życiu.
- Masz ręcznik? - zapytał William.
Jack ściągnął ręcznik z oparcia kuchennego krzesła i podał mu. William wytarł twarz i spojrzał na Jacka. Oczy zapłonęły mu złotem. Wilk, przeleciało Jackowi przez głowę. Wiedział, że William jest zmieńcem, bo widział, jak oczy mu lśnią, gdy rozmawiał z Rose, nie wiedział tylko, w co się zmienia. Teraz już wiedział.
Nagle William rzucił się na niego, Jack odskoczył, ale tamten zdołał go pochwycić i podnieść. Chłopiec próbował się wić i wykręcać, ale silne ręce trzymały go niczym wielkie żelazne obcęgi.
William patrzył mu w oczy, twarz miał białą jak papier.
- Pokaż mi zęby.
Jack zasyczał.
- Jesteś taki jak ja - szepnął William. Wyglądał, jakby ktoś uderzył go w brzuch.
- Nie. - Jack próbował go pocieszyć. - Ty jesteś wilkiem, a ja kotem. Nie jesteśmy tacy sami.
William przełknął z trudem ślinę.
- Mieszkasz tu?
Coś z nim było nie w porządku, uznał Jack. Oczywiście, że tu mieszkał. Ale William był wielkim wilkiem i denerwowanie go nie było mądre. Kiwnął twierdząco głową.
- Masz swój pokój?
Jack znów potaknął milcząco.
- Gdzie?
Pokazał ruchem podbródka, bo ręce wciąż miał przyciśnięte do boków.
William, wciąż trzymając Jacka, niczym burza runął we wskazanym kierunku, wpadł do pokoju i oparł się o drzwi. Chyba nagle opuściła go cała siła, bo Jack bez trudu uwolnił się z uścisku i wylądował na podłodze.
William gapił się na pokój, więc chłopiec też spojrzał na wszelki wypadek, gdyby jednak w środku było coś, czego wcześniej nie zauważył. To był zwyczajny pokój. Dwa łóżka, jego i brata. Rose zrobiła im koce na szydełku. Jego był czarno-niebieski, a George’a czarno-czerwony. Lubił te koce, bo nawet gdy je się wyprało, nadal pachniały jak Rose. Spojrzał na parapet nad łóżkami, gdzie siedmiocalowy plastikowy Batman próbował znokautować Supermana. W rogu poobijana półka była miejscem dla nielicznych samochodzików, książek i kilku innych figurek. Jack podszedł do półki.
- To jest He-Man - powiedział. - To mój ulubiony. Rose kupiła mi go na pchlim targu, bo mi się podobał.
William obserwował go w milczeniu. Oczy miał ogromne i płonące.
- Ten gość to nie wiem, kto to jest, ale podoba mi się jego zbroja. Myślę, że on może być takim rycerzem. Ale nie mam miecza, który pasowałby do jego dłoni, więc on ma pistolet. Jest rycerzem z pistoletem.
W dłoniach Jacka He-Man i Rycerz z Pistoletem odbyli krótką potyczkę. Chłopiec spojrzał na Williama. Mężczyzna nie wyglądał ani odrobinę lepiej.
- Chyba nie czujesz się najlepiej - zauważył ostrożnie Jack. - To nic takiego. Też tak mam czasami. Kiedy bardzo się boję i chcę po prostu kogoś skrzywdzić. To nic takiego. Ważne, żeby nie panikować.
Podszedł i ujął Williama za rękę. Rose była w tym lepsza, bo on jakoś nigdy nie musiał tego dla kogoś robić, ale pamiętał jej słowa.
- Jesteś bezpieczny - powiedział. - Jesteś w dobrym miejscu. Nikt nie może cię tu skrzywdzić. Nie musisz się bać. - Zawahał się na moment. - Teraz powinienem powiedzieć jakieś takie głupoty o miłości, ale to chyba nie zadziała. Ważne, że to dobre miejsce. Bezpieczne i ciepłe, i jest tu woda i jedzenie. I nie musisz się bać, bo krąg barierowy zatrzyma wszystkich złych ludzi. A Rose nie pozwoli, by ktoś cię skrzywdził.
William wyglądał, jakby miał zwymiotować. Czyli trzeba było zastosować wyjątkowe środki.
- Zostań tu - polecił mu Jack, a potem pobiegł do lodówki i wrócił z czekoladowym batonikiem w ręce. - Zjedz - nakazał. - Rose mi je daje, gdy źle się czuję. To zawsze pomaga.
Dłonie Williama dygotały.
- Zawołam Rose - stwierdził Jack.
- Nie - głos Williama był chropowaty i ostry. - Wszystko w porządku. Już mi przeszło. - Wstał i oddał Jackowi batonika. - Ty go zjedz - powiedział i wyszedł na werandę.
Jack popatrzył na batonika. Tak cudownie pachniał. Ale czekolada była tylko na wyjątkowe okoliczności. Westchnął i poszedł do lodówki odłożyć batonik.
Kiedy wyszedł na zewnątrz, William opierał się o werandę zaraz przy siedzącym na trawie Declanie. Rose zmywała za coś głowę George’owi. Jack usiadł przy Declanie.
- Jak długo wiesz?
- Natknąłem się na nich drugiego dnia tutaj. Zaatakowały go ogary Casshorna, ale on się nie zmienił, więc na początku nie byłem pewien.
- Tu zmiana kształtu boli - powiedział William. - Trzeba się wpasować.
- Tak słyszałem.
William zacisnął szczęki.
- Zamierzasz go posłać do Cytadeli?
Declan potrząsnął głową.
- Jeśli ona ze mną pojedzie, a nie powiedziała, że to zrobi, mały zostanie z nami. Żadnej akademii, żadnych specjalnych szkół, żadnych pustych pokoi. Jego dzieciństwo będzie tak normalne, jakie tylko będę w stanie mu zapewnić.
William nie sprawiał wrażenia przekonanego.
- On mieszkał z nimi całe swoje życie - powiedział Declan. - Myślisz, że pozwoliłaby mi go odesłać?
Obaj popatrzyli na Rose.
- Stanę z tobą do tej walki - oznajmił William. - Dla chłopca. Potem zniknę.
Declan kiwnął głową.
- Masz jakiś plan?
Rose podeszła do nich, a Jack natychmiast spiął wszystkie mięśnie, ale najwyraźniej nie szykowało się żadne przykre mycie głowy.
- Kilkoro tutejszych rzuca w tej chwili klątwę snu na Casshorna - zaczął Declan. - Kiedy zaśnie, zamierzamy puścić prąd elektryczny przez wody pobliskiego jeziorka, prąd na tyle silny, by osłabić ogary. Rose i ja będziemy na nie czekać na pomoście pośrodku jeziorka. Rozbłyśniemy kilka razy, żeby je zwabić, i pozabijamy te, które przetrwają kontakt z prądem. Kiedy już zlikwidujemy większość stada, ruszymy za Casshornem.
William mocno zacisnął powieki i potrząsnął głową.
- Jeśli masz lepszy plan, nie krępuj się, podziel się z nami - zachęcił go Declan.
William milczał przez chwilę.
- Rozbłysk to zbyt mało. Musisz zwabić jak najwięcej ogarów.
- Chcesz je ściągnąć? - zapytał Declan.
- A kto, ty jesteś zbyt wolny.
- Co masz na myśli? - zainteresowała się niespokojnie Rose.
- Że zmieni się w wilka i zwabi ogary do nas - wyjaśnił Declan.
- To samobójstwo - stwierdziła stanowczo.
William się skrzywił.
- I to mówi kobieta, która ma zamiar narazić się na śmiertelne porażenie prądem.
- A ty skąd znasz takie określenia? - zdziwiła się Rose.
William zerknął na Declana.
- Nie mówiłeś jej?
- Jakoś nie było okazji. - Błękitnokrwisty wzruszył ramionami.
- Zostaliśmy przeszkoleni w zakresie sabotażu przemysłowego - poinformował ją zmieniec. - W przypadku konfliktu pomiędzy Niepełnią a Dziwoziemią żołnierze Legionu zostaną wysłani do Niepełni, żeby odciąć ośrodki przemysłowe.
- Niepełnia funkcjonuje dzięki elektryczności - dodał Declan. - Jeśli zniszczymy elektrownie, wtedy wszystko stanie. Brak prądu to brak wody, komunikacji, logistyki, wszystkiego. Nawet paliwo jest przepompowywane za pomocą elektrycznych pomp. Brak prądu oznacza totalną anarchię.
- Dziwoziemia ma znacznie mniej ludzi niż Niepełnia - podjął William. - Gdyby doszło do wojny, to zniszczenie ich infrastruktury jest dla nas jedyną szansą.
- Przerażacie mnie - powiedziała Rose.
- Nie martw się - uspokoił ją Declan. - Prawdopodobieństwo konfliktu między dwoma wymiarami jest bardzo nikłe.
- To tylko środki ostrożności - dodał William.
- Twoje przygotowanie musi być adekwatne do możliwości wroga, a nie do jego działań - podsumował Declan.
William skinął głową.
Rose nie wyglądała na przekonaną.


Rozdział dwudziesty piąty

Éléonore wyczuła zbliżające się kroki chwilę wcześniej, zanim ostrożne pukanie do drzwi przełamało ciszę. Odłożyła tłuczek i poszła otworzyć. W zasadzie powinna to zrobić Emily, jako najmłodsza, ale Emily zajęta była gotowaniem martwego kota i nie mogła przestać mieszać w kociołku. I tak już śmierdziało obrzydliwie, zapach spalenizny był tu całkowicie zbędny.
Éléonore otworzyła drzwi i zobaczyła znajomą twarz młodej kobiety. To Ruby, przypomniała sobie. Jedna z prawnuczek Adele.
- Jakiś mężczyzna przyszedł do was - oznajmiła dziewczyna.
Mężczyzna? W Drewnianym Domu? Jakim cudem przeszedł przez bariery?
- Do mnie czy do twojej prababci?
- Do was, pani Drayton.
Éléonore wytarła dłonie o fartuch i wyszła na zewnątrz.
Na podwórku czekał mężczyzna. Wysoki, czarnowłosy rówieśnik Declana. Spojrzał na nią i oczy zapłonęły mu dziko bursztynem. W jej głowie natychmiast rozdzwonił się alarm. Patrzyła w oczy śmiertelnie niebezpiecznej bestii.
- Zapewne masz na imię William? - powiedziała.
Potaknął milcząco.
- Przyszedłeś tu dla siebie czy może Casshorna?
- Dla Jacka - odpowiedział.
- Rozumiem. - Nie rozumiała, ale wydawało jej się, że nie powinna tego przyznawać.
Siadł na trawie.
- Dajcie mi znać, kiedy klątwa będzie gotowa. Zwabię ogary do jeziora.
Éléonore skinęła głową i weszła do środka. Coś najwyraźniej się wydarzyło. Będzie musiała wypytać Rose, ale nie teraz. Teraz musieli przyzwać dawną magię.
Dwie godziny później chwiejnym krokiem wyszła na ganek, blada i wyczerpana. A on wciąż siedział w tym samym miejscu.
- Gotowe - szepnęła. Klątwa zabrała jej wszystkie siły. - Spieszcie się. Nie utrzyma go zbyt długo.
Bez słowa ściągnął koszulkę, potem buty i spodnie. Stanął nagi na trawie. Jego ciało skręciło się w potężnym skurczu, mięśnie i kości zmieniały kształt, płynąc pod skórą niczym roztopiony wosk. Kręgosłup się wygiął, nogi ugięły i William upadł bezwładnie na trawę. Kończynami szarpnęły gwałtowne konwulsje. Palce bezradnie darły powietrze. Nowy kościec, mokry od limfy i krwi, wbił się w mięśnie. Éléonore z trudem powstrzymała dreszcz. Ciało ugniotło się w nowy kształt. Skórę pokryło gęste czarne futro. Wielki czarny wilk przetoczył się na brzuch i stanął na nogi.
- Otwórzcie bramę! - krzyknęła. Któryś z młodych odsunął ciężką belkę i uchylił drzwi.
Wilk dał susa i zniknął w lesie.
Éléonore odprowadziła go spojrzeniem. Potworny, niewyobrażalny lęk ścisnął jej pierś lodowatą łapą i, osłabła nagle, usiadła ciężko na krześle. To nie skończy się dobrze.
Tafla jeziorka trwała nieruchomo. Mulista woda opalizowała zielenią. Popołudnie przerodziło się we wczesny wieczór, jednak do zapadnięcia ciemności wciąż mieli kilka godzin. Rose siedziała w niewielkim dmuchanym pontonie, skąd doskonale widziała resztki pomostu. Warstwy bieżnikowanej gumy całkiem przykryły przegniłe deski. Tutaj życie Rose może znaleźć swój finał. Kiedy czasem wyobrażała sobie swoją śmierć, nigdy nie przyszło jej do głowy, że może spotkać swój koniec na starym pomoście wyłożonym czarną gumą. No, przynajmniej chłopcy byli bezpieczni. Zabrała ich do Niepełni i zostawiła pod opieką Amy Haire. Nie podobało im się to, ale obaj wiedzieli, że to nie był dobry moment na kłótnie z siostrą.
Za jej plecami Buckwell i Declan wiosłowali cicho, w zgodnym wysiłku. Przystań była coraz bliżej. Rose zacisnęła ręce, żeby powstrzymać ich drżenie. Jeremiah zadzwonił do niej. Komórka poddała się wreszcie, ale Rose zdążyła odsłuchać wiadomość. Klątwa została rzucona. Casshorn zasnął. William ruszył do lasu. I teraz Rose siedziała w maleńkim pontonie, płynąc do przystani, która pod każdym względem spełniała kryteria śmiertelnej pułapki.
- Jeszcze nie jest za późno, żeby się wycofać - odezwał się Declan.
Potrząsnęła głową, zerkając na niego spod rzęs. Twarz miał spokojną, ciało nie zdradzało napięcia. Nie wiedziała, czy się nie bał, czy tak dobrze ukrywał swój strach, ale wiedziała, że musi zrobić to samo. Jeśli się nie opanuje, będzie go tylko rozpraszać. A przecież wymusiła na nim, że weźmie w tym udział po to, żeby go wspomóc, dać mu szanse na zachowanie sił.
Wywróciła oczami.
- Nie ma mowy.
Uśmiechnął się.
- Mieliśmy takie powiedzenie w wojsku - odezwał się Tom. - Czasem w błędzie, ale nigdy w zwątpieniu. Jak już się zdecydujesz, co robić i jak się do tego zabrać, nie możesz sobie pozwolić na wątpliwości. Po prostu to robisz.
Dopłynęli do pomostu. Rose wstała i złapawszy drewnianą podporę, przyciągnęła ponton do krawędzi. Na nogach miała buty Leanne na gumowej podeszwie. Były o numer za duże, ale sama nie miała żadnych butów, które zmniejszałyby ryzyko porażenia, więc te musiały wystarczyć. Nagle cały ten pomysł wydał jej się wyjątkowo głupi.
William też był tego zdania. Kiedy mu zdradzili plan, zamknął oczy i potrząsnął głową. Fakt, że to ona wpadła na ten poroniony pomysł, tylko przydawał całej tej sytuacji mocno ironicznego wydźwięku.
Buckwell podał Declanowi miecze.
- Kiedy kable znajdą się w jeziorze, trzymajcie się jak najdalej od wody. Będziemy tam. - Machnął w kierunku dachu kościoła widocznego na wieczornym niebie. - Jeśli któryś z nich przedostanie się do drogi, mamy maczety. A ja mam moją piłę łańcuchową. Mam tam sześciu ludzi, każdy z nich będzie w stanie zobaczyć te bestie.
Declan kiwnął głową.
- Powodzenia.
- I wam także - odpowiedział Buckwell i odpłynął.
Miała ochotę wskoczyć mu do pontonu. Do diabła, miała ochotę wskoczyć do wody i popłynąć do brzegu o własnych siłach.
- Boisz się? - zapytał Declan.
- Tak. - Nie widziała powodu, by kłamać.
- To dobrze. Będziesz czujna.
Patrzyli, jak Buckwell przybija do brzegu, za jego plecami Thad Smith zamachał rękami. Na brzegu pojawiła się Leanne, dłońmi w gumowych rękawicach ściskała gruby kabel, którego koniec zanurzyła w wodzie. Huknęło jak w czasie burzy.
Małe rybki wypłynęły na powierzchnię brzuchami do góry.
- Teraz poczekamy - odezwał się Declan.
Rose wzruszyła ramionami, starając się pozbyć choć odrobiny napięcia, które spinało jej mięśnie.
- Pamiętaj, przestań rozbłyskać, jak zaczniesz mieć problemy ze wzrokiem - przypomniał. - Jeśli nie przestaniesz, to źle się skończy. Nie bądź niemądra.
Kiwnęła głową.
Gdzieś daleko jakiś ptak zaśpiewał przejmująco. Odpowiedziały mu krzyki drozdów.
- A tak wracając do tej interesującej uwagi, jakobyś miał niesamowicie płodną wyobraźnię w zakresie życia prywatnego - zaczęła, próbując jakoś zagadać niepokój. - To było kolejne kłamstwo?
- To zależy, jak na to spojrzeć. To nie do końca kłamstwo, a jeśli pojedziesz ze mną do Dziwoziemi, to z pewnością usłyszysz plotki na temat mojej „kreatywności” w łóżku, jeśli chodzi o kontakty z płcią przeciwną. Sam je starannie rozpuszczałem. Cała sztuczka polega na tym, żeby takie plotki od czasu do czasu podsycić, wtedy nie cichną.
- Dlaczego w ogóle je rozpuszczać?
- Bo nie lubię być oceniany niczym wołowa półtusza przez każdą co bardziej przedsiębiorczą młodą damę, szukającą męża. Pomijając mój nie najlepszy charakter, jestem bogaty, przystojny i jestem parem.
- Nadmiar zainteresowania ze strony kobiet. Biedactwo.
Declan skrzywił się, w jego oczach błysnął chłód, głos nagle nabrał twardych, cynicznych nut.
- Jest wielka różnica pomiędzy kobiecym zainteresowaniem a niekończącym się oblężeniem, nieustającym szturmem słodkich „poślub mnie, poślub mnie, poślub mnie”. Popatrzyłeś na mnie, czy możemy już iść do ołtarza? Rozbawił cię mój żart, czy mogę zamawiać sukienkę? Pocałowałeś mnie, wezwę ojca, będzie zachwycony na wieść o naszych zaręczynach. A dzięki plotkom jedyne kobiety, które są w stanie zostać ze mną sam na sam, to te, które nie mają reputacji do stracenia. Nie szukają męża, tylko kochanka albo sponsora. I szczerze mówiąc, to mi się podoba. Żadnych bolesnych nieporozumień, żadnych skomplikowanych wyjaśnień.
Patrzyła na niego nieruchomym wzrokiem.
- No co? - zapytał.
- Nic, lordzie Camarine. Absolutnie nic.
Długie wycie rozdarło ciszę wieczoru. Rose poderwała się na nogi. Gdzieś niedaleko ptaki z hałasem zerwały się do lotu. William był blisko, a za nim pędziły ogary.
Declan uniósł ręce i strzelił w niebo białą mocą. Poszła w jego ślady, a potem rozbłysnęła raz jeszcze, tak na wszelki wypadek.
Najpierw wyczuła magię. Lodowatą falą przetoczyła się po powierzchni jeziorka i uderzyła ją w pierś. Poczuła na skórze tysiące drobnych igieł. Jej wewnętrzny alarm wył jak opętany: uciekaj! Uciekaj jak możesz najszybciej i nie patrz za siebie.
Czarne cielsko wypadło z krzaków. Rose przeszyło spojrzenie bursztynowych ślepi i olbrzymi wilk popędził brzegiem jeziora. Rose rozbłysła.
Z krzaków wynurzył się pierwszy ogar. Boże, były szybkie.
Kolejny był tuż za nim. Następny... Pierwsza dziesiątka, może tuzin. Awangarda. Rose starała się nie poddawać panice. Musi to zrobić, upomniała samą siebie. Nikt jej tu nie zastąpi. Żadnych szans na ucieczkę. Z jakiegoś powodu ta myśl przyniosła jej ukojenie. To było proste, zupełnie jak sprzątanie biur. Miała określoną ilość pracy do wykonania, zanim pójdzie do domu. Nie ma co panikować.
- Co takiego powiedziałem? - odezwał się Declan.
- Nie teraz. - Uniosła dłoń i pozwoliła, by białe nici magii zatańczyły jej na palcach, wabiąc ogary. Bestie wlazły do wody. Pływały jak psy, ale łby miały zanurzone. Czy one w ogóle potrzebowały powietrza? - zastanawiała się Rose.
Proszę, niech się uda. Niech się uda.
Proszę.
W połowie drogi pierwszy z ogarów zadygotał. Z wysiłkiem przepłynął jeszcze kilka jardów i zatonął. Rose odetchnęła z ulgą. Dwa kolejne utonęły. Czwarty wciąż płynął. Jeden na cztery. Lepiej, niż ośmieliłaby się zakładać.
Ogar dopłynął w końcu do pomostu. Ociężale próbował wydostać się z wody. Gdy jego łeb znalazł się ponad linią pomostu, Rose zdmuchnęła go jednym strzałem bieli.
- Za mocno - ocenił Declan. - Zredukuj trochę intensywność rozbłysku. Przed nami długa droga. Dlaczego jesteś zła?
Reszta ogarów zaczęła włazić do wody.
- Rose?
Rozpoznała ten uparty ton. Nie odpuści.
- Powiedziałeś, że jedyne kobiety, które zaszczycasz swoją uwagą, to albo dziwki, albo kurwy, i to ci właściwie odpowiada. Zastanawiam się tylko, do której kategorii ja się zaliczam. Nie chciałabym stworzyć tu jakiegoś bolesnego nieporozumienia.
Klinga świsnęła ostro i przecięła wyłażącego z wody ogara na pół. Declan kopnięciem wrzucił ścierwo do wody.
- Do żadnej.
Nic nie powiedziała.
Wyprostował się, kątem oka obserwując ogary.
- Kiedy byłem mały, zobaczyłem sztukę na iren-graju, pod tytułem „Gniew Aesu”. To coś podobnego do filmów z Niepełni. To historia o Aesu, wodzu niewielkiego plemienia, który stanął przeciwko wielkiemu imperium i zwyciężył. Wyraźnie pamiętam scenę, w której Aesu, wielki, w kolczastej zbroi, miał wyruszyć na bitwę, której nie mógł wygrać. Stał w swoim namiocie, pogładził czułe twarz swojej żony i powiedział jej: „Jesteś miarą mego gniewu”. Miałem wtedy dwanaście lat i uznałem te słowa za wyjątkowo idiotyczne.
Kolejny ogar dopłynął do pomostu. Z wody wynurzył się ohydny łeb. Rose jednym rozbłyskiem rozłupała czaszkę bestii na pół.
- Po latach zrozumiałem tę scenę, ale dopiero teraz to czuję wyjątkowo wyraźnie. - Dwoma krótkimi cięciami ściął głowę kolejnej bestii. - I nigdy bym ci tego nie powiedział, gdybyś nie uparła się, że staniesz na tym pomoście, bo to oznacza, że też to czujesz. Jeszcze niedawno chodziło o honor, obowiązek i moją nienawiść do Casshorna. Teraz chodzi o ciebie.
- O mnie? - Próbowała skupić uwagę na następnej grupie ogarów wchodzących do wody.
- Oddałbym wszystko, żebyś była bezpieczna. Muszę więc zabić Casshorna. Prosty układ. On musi umrzeć, żebyś ty mogła żyć. Dwie strony tej samej monety. Kocham cię i jesteś miarą mojego gniewu.
- Co powiedziałeś? - Błysnęła zbyt mocno i do tego chybiła.
Zrobił krok i posłał skoncentrowany wybuch bieli w trzy ciała rozcinające wodę.
- Powiedziałem, że cię kocham, Rose. Uważaj z tym rozbłyskiem.
Rose chwiała się na nogach. Zacisnęła zęby i nie poddawała się, walcząc, by nie upaść. Magia w jej wnętrzu już niemal się wyczerpała. Musiała sięgać bardzo głęboko, by jej dobyć, i były to ostatnie rezerwy.
- Wszystko w porządku? - usłyszała Declana.
- Tak - odpowiedziała.
Sinofioletowe ciała unosiły się na powierzchni ciemnych wód jeziora, a srebrzysta krew rozlewała się po tafli niczym tęcza oleju. Srebro zalało też gumę pod ich stopami. Rose zdążyła się już raz poślizgnąć i ledwie zachowała równowagę. A ogarów wciąż przybywało. Po dwa, po trzy, odpryski hordy niewrażliwe na porażenie prądem płynęły ku nim przez noc, przez zwłoki pobratymców i wspinały się na pomost. Oczy płonęły im srebrem, zęby straszyły szkarłatem. Obok niej Declan machał mieczem, mechanicznie, nieustająco. Jak robot.
Kolejny ogar. Rozbłysk.
Rozbłysk.
Rozbłysk.
Puls walił jej w skroniach niczym gigantyczny bęben.
O jeden błysk za dużo. Straciła ostrość wzroku.
- Ja już nie mogę - powiedziała, podnosząc maczetę otrzymaną od Toma Buckwella. Ogar wdrapał się na pomost, a Rose uniosła ostrze. Szara maź spryskała jej buty.
- Czy to się nigdy nie skończy? - Była śmiertelnie zmęczona. Palce Declana zacisnęły się na jej nadgarstku. Przyciągnął ją do siebie i pocałował, usta miał ciepłe i suche.
- To koniec. Więcej już ich nie ma. Wyciągają kabel z jeziora.
- To koniec? - upewniła się.
- Tak.
Tafla jeziora poszarzała od krwi ogarów. Ciała unosiły na powierzchni.
- Miałeś rację - powiedziała cicho. - Sama nigdy nie dałabym rady.
- Co powiedziałaś?
- Że miałeś rację...
Posłał jej oślepiający uśmiech.
- Raz jeszcze, moja pani?
- Miałeś rację - powtórzyła ze zmęczonym uśmiechem.
- To mi się chyba nigdy nie znudzi, biorąc pod uwagę, jak rzadko tego doświadczam.
Piętnaście minut później Tom Buckwell podpłynął, aby zabrać ich na brzeg. Rose przyglądała się, jak kilkoro jej sąsiadów pod kierunkiem Toma wylewa benzynę do jeziorka. Kiedy pierwsza iskra rozkwitła w pomarańczowy płomień, Rose poczuła ogromną satysfakcję. Przynajmniej póki Declan nie stanął obok. Gardło jej się zacisnęło. Teraz on miał ruszyć za Casshornem, już nie mogła mu pomóc.
Odwróciła się w jego stronę. Twarz Declana była niczym bryła lodu, zimna, zamknięta. Za jego plecami, w cieniu, czekał William. Wszystko albo nic. Albo wróci cały i wtedy będą mieli wszystko, albo nie wróci i nie będą mieli nic. Tak strasznie chciała rzucić mu się na szyję, ale wiedziała, że to tylko wszystko utrudni im obojgu. Czuła, że Declan zmaga się ze sobą, walcząc o zachowanie kontroli.
Spojrzała w jego zielone oczy.
- Kocham cię - powiedziała. - Wróć do mnie żywy.
Skinął głową, odwrócił się bez słowa i odszedł. William ruszył za nim.
Coś w niej pękło. Stała nieruchomo, walcząc z potwornym bólem, starając ze wszystkich sił wziąć się w garść.
- Jeszcze nie umarł - odezwał się Tom za jej plecami.
Rose odwróciła się ku niemu.
Olbrzym patrzył na nią.
- Poczekaj, aż przestanie oddychać, zanim urządzisz pogrzeb.
Po prostu kiwnęła głową.
- No dobrze, nie stój tu całą noc, czeka nas sprzątanie.
Sprzątanie brzmiało dobrze. Zresztą każde zajęcie brzmiałoby dobrze. Była gotowa robić wszystko, byle nie czekać. Ruszyła za Tomem na przeciwległy brzeg. Jennifer Barran podała jej kij zakończony hakiem. Rose zahaczyła ścierwo ogara i zaczęła holować je do brzegu. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo była wykończona, to ciało było cięższe niż blok cementu. Wyciągała trzecie, gdy Tom rzucił swój hak i zaklął.
- Kto, do diabła...?
W ich stronę pędził mężczyzna o twarzy tak pobladłej i ściągniętej, że trwało sekundę, zanim Rose go rozpoznała. Thad pędził, jakby jego życie od tego zależało. Rzuciła kij i ruszyła w jego stronę o krok za Tomem. Pozostali poszli w jej ślady.
- Ogary.
Niemożliwe. Zabili wszystkie.
- Jak dużo? - zapytał Buckwell.
- Od cholery - Thad splunął na ziemię. - Rozpieprzyły ciężarówki. Jesteśmy odcięci.
Tylko jedna droga wychodziła ze Wschodnich Wrót. Bez samochodów dotarcie do Niepełni było prawie niemożliwe. Byli cztery mile od granicy. Rose popatrzyła po ludziach, którzy ją otaczali: sześcioro wraz Thadem i Buckwellem.
- Idziemy do Drewnianego Domu - zdecydował spokojnie Tom. - Trzymacie się razem, maczety w pogotowiu.
Poszli za nim, okrążając jezioro prawym brzegiem.
Dwie postacie wypadły z zarośli, biegnąc ile sił w nogach. Declan i William zmierzali prosto ku grupie Rubieżników.
- Zmiana planów - wychrypiał Declan, gdy się zbliżyli. - Casshorn nas przechytrzył. Jego rezerwy nadciągają.
- Nie damy im rady w otwartym terenie, jest ich zbyt wiele. - Oczy Williama płonęły bursztynowo.
- Potrzebujemy miejsca, w którym zdołamy się obronić - powiedział Declan. - Macie więzienie?
Buckwell popatrzył na niego jak na wariata.
- Ratusz?
- Nie - pokręcił głową.
- Na Boga, to co macie? - warknął William.
- Kościół! - krzyknęła Rose. - Mamy kościół.
William popatrzył na Declana, ten wzruszył ramionami.
- Widziałem go, to niewiele, ale musi wystarczyć. Prowadź.
Pobiegli ulicą obok niewielkiego sklepu, którego właścicielem był ojciec Thada, obok siedliska producentów metamfetaminy, w dół zbocza, prosto do kościoła. Wpadli do środka jak nawałnica. George Farrel wyskoczył zza ołtarza ze strzelbą w dłoniach. Jego wzrok skupił się na Declanie, w oczach płonęło szaleństwo.
- Precz z domu Boga, bluźnierco! - Lufa strzelby podskoczyła do góry.
William doskoczył do niego i jednym ciosem zwalił księdza z nóg. Farrel upadł i już się nie podniósł.
- Zaryglujcie drzwi. Ustawcie ławki po bokach - polecił Declan. - Potrzebujemy wąskiego przejścia, żeby nie mogły nas dopaść wszystkie naraz.
Rose złapała za najbliższą ławkę. Z drugiego końca stanęła Leanne, razem wrzuciły jedną ławkę na drugą. W minutę ich dziewięcioro zgromadziło ławki w dwóch stosach, zostawiając między nimi wąskie przejście wiodące do wejścia.
Potężne uderzenie wstrząsnęło drzwiami. Rose szarpnęła się przestraszona. Leanne się wycofała do ołtarza i Buckwella. Declan i William jednocześnie zrobili krok do przodu. Declan trzymał w dłoniach miecze, William nóż.
- Cofnij się, Rose - polecił ten pierwszy.
Nawet nie drgnęła, stała bez ruchu za ich plecami.
Kolejne uderzenie niemal wyrwało drzwi.
- Nie masz już sił na kolejny rozbłysk - przypomniał jej Declan.
- Wciąż mam więcej od nich - odpowiedziała cicho.
Spojrzał ponad jej głową na sześcioro ludzi zbitych w ciasną gromadkę przy ołtarzu i nic nie powiedział.
Drzwi z hukiem wyleciały z zawiasów. Zobaczyli cudownie piękny zachód we wszystkich odcieniach żółci i czerwieni, ze złotą monetą słońca toczącą się po horyzoncie. Ogary powoli, z wahaniem, przekroczyły progi kościoła. Za nimi szedł mężczyzna w opończy, niemalże absolutnie czarny na tle zachodzącego słońca, jakby wycięty z ciemności. Poruszał się dziwnie, jakby podskakując przy każdym kroku, sprawiał wrażenie, że nie pamięta, jak się chodzi prosto. Głęboki kaptur zakrywał jego twarz. Zatrzymał się w progu i przemówił, a jego głos poniósł się nawą, zaskakująco czysty i wyraźny:
- Jakim skromnym, osobliwym miejscem jest ten dom zamordowanego Boga. Znajduję to miejsce nieoczekiwanie odpowiednim dla naszej finalnej walki. Mówi się, że bogowie zamieszkują świątynie wzniesione w ich imieniu. Kiedy już mnie więc nasycicie, zburzę ten budynek do fundamentów, a na jego gruzach wzniosę dom nowego boga. Świątynię ku mojej czci. Albowiem zrozumiałem, czym jestem. Stałem się bogiem. - Przechylił głowę. - Może nawet usłyszę krzyk, kiedy On ucieknie z ruin swego domu. W końcu jest Bogiem żalu i współczucia, powinien umieć rozpaczać.
- Widzę, że straciłeś już nawet te żałosne resztki zdrowego rozsądku - odezwał się Declan tonem przesyconym pogardą. - Nie jesteś żadnym bogiem. Jesteś rozpuszczonym dzieciakiem, jak zawsze. Po prostu przestałeś już nawet udawać dorosłego.
- Dzieciakiem, który na wylot przejrzał waszą pułapkę. To był dobry plan jak na taki ograniczony umysł jak twój, Declanie. Miał tylko jedną małą wadę. Widzisz, oni wysłali mi człowieka, a zanim przystąpiłem do uczty z jego magii i ciała, powiedział mi wszystko, co chciałem wiedzieć, i jeszcze więcej. Znałem dokładnie ich możliwości i przewidziałem klątwę, nawet dałem im środki konieczne, by ją rzucić, dostarczone zresztą przez ciebie. Wszechświat jest dla mnie tak oczywisty. Odsłania przed moją mądrością swoje sedno, niczym kwiat. Dobrze się spisałeś, ale nie zdołasz zabić boga, Declanie.
- Zobaczymy - powiedział Declan.
Casshorn zwrócił się w stronę Williama.
- Mój synu. A ty wybrałeś wreszcie stronę, po której chcesz stanąć?
- Tu nigdy nie było żadnego wyboru - warknął gardłowo William. Czoło miał zroszone potem, w oczach płonęło szaleństwo.
- Dam ci tę jedną szansę mój synu, albowiem jesteś moim jedynym dziedzicem - ton głosu Casshorna stał się miły i uprzejmy. - Zabij Declana, a pozwolę ci uciec.
William uśmiechnął się. Jego twarz była bladą maską, uśmiech tylko obnażeniem zębów. Wyglądał wręcz nieludzko.
- Służyłem razem z nim siedem lat w oddziale, w którym ty wytrzymałeś jakiś kwadrans. Gdybyś zdołał wytrwać, zamiast uciekać jak pies z podkulonym ogonem, szczając pod siebie ze strachu, tobyś zrozumiał. Jeśli jestem komukolwiek winien choć odrobinę lojalności, to jemu. Nie tobie. To dobrze, że zdecydowałeś się być bogiem, bo ja zamierzam udać się do miejsca, które nie ścierpi żadnego boga.
- Więc postanowione. - Casshorn uniósł ramiona. - Nie macie księdza, żeby udzielił wam ostatniego namaszczenia, ale nie obawiajcie się. Ponieważ ja daję wam rozgrzeszenie i komunię. Wybaczam wam przeszłe grzechy i przyjmuję do swej zagrody poprzez spożycie waszego ciała i mocy.
- Skończ już z tym - ponaglił go Declan.
Casshorn zdarł płaszcz. Jego ciało przestało być już ludzkie. Kończyny były długie i umięśnione, palce groteskowo wielkie i zakończone jeszcze większymi szponami. Skóra stała się fioletowa i żółta. Z kręgosłupa wyrosły kolce sterczące dziwacznym pióropuszem nad zgarbionymi ramionami. Twarz całkiem straciła człowieczeństwo. Oczy lśniły szarością, druga, skośna para otworzyła się na policzkach. Otworzył usta, by mogli zobaczyć gąszcz krwistoczerwonych zębów.
Za plecami Rose ktoś zwymiotował gwałtownie.
Declan zawinął mieczem.
Casshorn odchylił głowę i zaskrzeczał ochryple.
Bliźniaczy strumień ogarów popłynął do przodu.
Z nieludzkim warkotem William rzucił się na nie, jego twarz zmieniła się w maskę demona. Ciała padały pokotem, a srebro się lało. Przykryły go niemal, a on ciął, szybciej, niż można było nadążyć wzrokiem. Tej strasznej rzezi towarzyszył dziwny obłąkany dźwięk pełen anormalnej radości i Rose uświadomiła sobie, że William śmiał się ile tchu w piersi.
Macki mrocznej magii, czarne węże poznaczone fioletem i żółcią, popełzły w stronę Declana. Oczy błękitnokrwistego stały się białe i eksplodował falą rozbłysku. Płonąca biel zderzyła się z chorobliwym fioletowym blaskiem. Siła tego uderzenia niemal zbiła Rose z nóg.
Kościół zatrząsł się w posadach.
Za plecami Casshorna pękł dźwigar.
Cięcia na twarzy Declana spływały krwią. Rose zobaczyła, jak na plecach ukochanego ponownie pojawia się czerwona plama. Magia Casshorna zyskała stopę. I kolejną. Byli sobie równi mocą, ale Declan był zmęczony. Powinna była powstrzymać go przed wejściem na pomost...
Strumienie srebra popłynęły z oczu Casshorna. W gardle bulgotał mu warkot. Jego magia zepchnęła biel Declana o kolejną stopę. Jeśli rozbłysk Declana zgaśnie, Casshorn zmiecie ich wszystkich z powierzchni ziemi.
Rose stała, nietknięta, cała i zdrowa, pośrodku chaosu, słuchając, jak kościół powoli wali się wokół nich, jak ogary zdychają pod nożem Williama, i uświadomiła sobie, że za chwilę zobaczy, jak Declan umiera. A jego śmierć zapoczątkuje reakcję łańcuchową. Jeden po drugim zginą wszyscy, których znała, i sama Rubież też zginie. Nie mogła na to pozwolić.
Zebrała siły. Musiała sięgać bardzo, bardzo głęboko, zupełnie jakby wyrywała sobie serce z piersi. Skupiła się na jednym tylko punkcie, kondensując moc tak mocno, że aż dygotała z wysiłku.
Mroczna magia parła naprzód. Ze skórzanego kubraka Declana ciekła krew.
Rose żałowała, że nie pożegna chłopców. Żałowała, że nie może im powiedzieć, jak bardzo ich kocha i żeby się nie martwili i słuchali Babci. Żałowała, że nie dane im było z Declanem spędzić trochę więcej czasu razem.
Wzięła głęboki oddech. Bolało tak bardzo, że zacisnęła powieki. A potem otworzyła oczy i uwolniła moc. Całą. Wszystko, czym była, co sprawiało, że żyła, wszystko to dodała, by Declan i chłopcy mogli żyć dalej.
Magia wystrzeliła oślepiającym światłem, skupiona niczym igła. Przeszyła rozbłysk Declana i napierającą nań ciemność. I Rose zobaczyła twarz Casshorna, zastygłą w odrażającym grymasie przerażenia, z oczyma i ustami otwartymi szeroko ze zdumienia i grozy zarazem. Usłyszała, jak Declan krzyczy.
Białe światło przecięło Casshorna niczym nóż. Dwie połowy odrażającego ciała stały nieruchomo przez ułamek sekundy, a potem każda upadła w przeciwnym kierunku.
Ciemność połknęła Rose.
Ciemność.
Ciemność nieprzenikniona, wszechobecna, pusta. Była niczym mur odcinający Rose od świata. Gdyby tylko mogła się przez niego przebić... Nie chciała umierać. Chciała podnieść ręce i rozerwać zasłonę ciemności, ale nie miała rąk, więc nie mogła nic zrobić, a czerń wciągała ją coraz głębiej w swoją otchłań.
Błyskawica rozdarła ciemność. Przez chwilę Rose poczuła, że obejmuje ją ramię Declana, zobaczyła jego oczy, usłyszała, jak jego usta powtarzają nieustannie: „Nie zostawiaj mnie!”.
A potem ciemność ją chwyciła i Declan zniknął.
Cienkie promienie poszarpały mrok, a Rose krzyczała, bo Declan trzymał ją w uścisku i rozbłyskał raz za razem, napełniając ją swoim życiem, a jego magia wiązała ich ciała w jedno tuzinem białych nici.


Rozdział dwudziesty szósty

Rose otworzyła oczy. Jasny dzień.
Sufit nad jej głową znaczyła wyjątkowo znajoma żółta plama. Pojawiła się dwa lata temu, gdy Jack w postaci rysia zagonił dzikiego kota na strych. Rose była przekonana, że to koci mocz.
- Obudziłaś się - usłyszała cichy głos Babci.
Popatrzyła na nią wielkimi oczami. Potworny strach niemal pozbawił ją tchu.
- Declan?
- Żyje. Ledwie, ale zjadł rano trochę rosołu, więc wierzę, że z tego wyjdzie.
- Chłopcy?
- W porządku. Nic im nie jest. Thad zginął. Tom Buckwell stracił nogę. Jennifer i Ru nie dali rady, ale cała reszta jakoś przetrwała tę burzę.
Rose odetchnęła.
Niebieskie oczy Babci zaszkliły się łzami.
- Nigdy więcej, słyszysz? Nigdy więcej. Jeśli kiedyś coś takiego się jeszcze powtórzy, pojedziesz do Niepełni i pozwolisz, by kto inny zajął się walką.
- Dobrze. - Rose wyciągnęła rękę i dotknęła dłoni Babci. - Już dobrze.
- Prawie mi umarłaś, dziecino. Twój błękitnokrwisty ledwie dał radę przywrócić cię do życia.
- A co stało się z Williamem?
- Odszedł. Bez słowa. Zniknął, gdy tylko wszystko się skończyło.
Declan stanął w drzwiach. Zobaczył Rose i z trudem przełknął ślinę. Babcia wstała i cicho odsunęła się na bok. Rose wyciągnęła ramiona. Wszedł do środka powoli i usiadł na podłodze obok jej łóżka. Ujęła jego dłoń w swoje i zasnęła.
Obudziła się w swoim łóżku. Wpadające przez okno światło pozwoliło jej zgadnąć, że jest późny poranek. W ciągu nocy budziła się kilka razy, ze strachu, bo wydawało jej się, że jej życie, Declan u boku, że to wszystko tylko jej się śniło. Spał obok łóżka na stosie koców i był obok za każdym razem, kiedy przerażenie otwierało jej oczy. Wreszcie zsunęła się z łóżka, położyła przy nim i zasnęła spokojnie w jego ramionach. Kiedy ocknęła się raz jeszcze, odkryła, że zwinięty w kłębek Jack spał w jej nogach, a zmarznięty George w jej łóżku. Teraz chłopcy i Declan zniknęli, a ona leżała na miejscu George’a. Nie zmartwiła się. Wiedziała, że nie wyjechałby bez niej.
Wszystko wydawało się takie nierealne. Leżała dłuższą chwilę, badając palcami uważnie teksturę prześcieradła i próbując się przekonać, że to rzeczywistość, a nie halucynacja, która zamroczyła jej zmysły na chwilę przed śmiercią w kościele. Nie udało jej się. Wreszcie zmusiła się, by wstać. Skoro to halucynacja, to w sumie może się nią cieszyć, póki ta trwa.
Mięśnie w nogach miała jak z waty, ale jakoś udało jej się dojść do łazienki, a potem do kuchni, zanim zupełnie odmówiły posłuszeństwa.
- Rose! - Babcia z hałasem odstawiła czajnik na kuchenkę, złapała osuwającą się wnuczkę i pomogła jej usiąść na krześle.
- Gdzie oni są?
- Na zewnątrz. Poszedł się przejść. Nie może jeszcze biegać, ale nie uleży w łóżku. Posłałam łobuziaków z nim, w razie gdyby się wywalił. - Postawiła przed Rose miskę czekoladowych kuleczek. Dziewczyna wsunęła łyżkę do ust.
- O Boże, to jesz nalepsza szecz, jaką kiedykolwiek jadłam.
- Bo od czterech dni nie miałaś nic w ustach.
Płatki przyjemnie chrupały w ustach. Rose opróżniła miseczkę i natychmiast zrobiło jej się niedobrze.
- Jeszcze? - W oczach Babci zabłysły iskierki.
- Lepiej nie. To, co zjadłam, usiłuje wrócić do miski.
- Popij herbatą, pomoże.
Siorbnęła gorącego, aromatycznego naparu.
- Co stało się z urządzeniem?
- Jeremiah i reszta zaciągnęli je do Niepełni, rżnąc piłami łańcuchowymi wszystko, co próbowało z niego wyleźć. Przeklęte ustrojstwo umarło, jak tylko przekroczyliśmy granicę. Oblali je betonem, zawieźli na wybrzeże i utopili w oceanie. Widziałam to na własne oczy. Twój błękitnokrwisty nie dawał mi spokoju, póki nie zgodziłam się wyruszyć z nimi. Przestań się gapić w to okno. Niedługo wróci.
Rose spojrzała w kubek z herbatą.
- Na czym stanęło między wami? - zapytała Babcia cicho.
- Nie jestem pewna - mruknęła Rose.
- Planuje wyjechać do Dziwoziemi, jak tylko będzie mógł. I jest zdecydowany zabrać ciebie ze sobą.
- Co twoim zdaniem powinnam zrobić?
Zakłopotanie na moment odmalowało się na twarzy Babci.
- To jeden z tych momentów, gdy mądrość starości staje w obliczu pasji młodości. I wiesz, co się dzieje w takich razach?
Rose westchnęła.
- Zaraz się dowiem?
- Mądrość gasi nadzieje namiętności i przestajesz odzywać się do swojej Babci. - Éléonore splotła dłonie. - Wiesz, że cię kocham, Rose. Muszę ci to powiedzieć, nawet jeśli mnie za to znienawidzisz. Nie miałam szczęścia w miłości. Kochałam do szaleństwa. Namiętnie. Moja miłość należała do tych, które płoną tak jasno, tak intensywnie, że aż oślepiają. Kiedy ten ogień nieco już przygasł i zaczęłam widzieć wyraźnie, odkryłam, że tak naprawdę to najbardziej zależało mi na mężczyźnie, w którym znalazłabym oparcie. Mężczyźnie, który byłby przy mnie bez względu na okoliczności, na dobre i na złe. I to była jedyna rzecz, której Cletus nigdy mi nie dał. Kochał mnie. Tęsknił za mną. Nasze łoże stawało w płomieniach namiętności. Ale kiedy go potrzebowałam, wystarczyło, że odwróciłam wzrok, a on znikał w pogoni za jakimś błędnym ognikiem. Więc kiedy ci to mówię, musisz pamiętać, że przemawia przeze mnie całe życie gorzkich rozczarowań. Twój Declan to marzenie. Odważny, stanowczy, silny i dobry. Nie zapominajmy o bogactwie i szlacheckiej krwi w żyłach.
- Do tego jest arogancki, protekcjonalny, despotyczny i snobistyczny - uśmiechnęła się Rose.
- Ćśś. Prosiłaś o moją opinię, to ją właśnie dostajesz. Declan jest wszystkim, czego może zapragnąć kobieta. A wygląda... - Babcia westchnęła z rezygnacją. - Sama wiesz, jak wygląda. Mam ponad setkę, a jeszcze serce zabije mi szybciej, kiedy na niego patrzę. Musisz zapytać się sama siebie, czy taki mężczyzna chciałby kobiety takiej jak ty.
- Myślę, że chce mnie poślubić. Postawiłam sprawę bardzo jasno, że rola jego zabaweczki w ogóle nie wchodzi w grę.
- Prosiłaś mnie o szczerość. - Éléonore znów zacisnęła dłonie. - Jesteś moją wnuczką, Rose. Nie ma dziewczyny bystrzejszej i ładniejszej od ciebie. Zasługujesz na wszystko, co najlepsze, i gdybym tylko mogła, dałabym ci to. Ale ty i Declan nie jesteście na tej samej pozycji. Sądzę, że go kochasz. I on jest przekonany, że bardzo cię kocha. Teraz. Ale czy kocha cię na tyle głęboko, żeby spędzić z tobą życie? Tyle się wydarzyło. Obojgu wam ta walka na śmierć i życie rozgrzała mocno krew. Ale w końcu on wróci do domu, tam gdzie jest arystokratą i co wtedy? Nawet jeśli teraz myśli o ślubie, co się stanie, kiedy jego przyjaciele i rodzina cię zobaczą? To szlachta, Rose. Od urodzenia wiodą uprzywilejowane życie, nie wiedzą, jak to jest wyskrobywać ostatni grosz, żeby kupić chleb dla dzieci. Może on to teraz rozumie, ale jego rodzice? Co się stanie, gdy on uprze się, by mimo wszystko cię poślubić, a oni go za to odrzucą? To może go zmienić w zgorzkniałego, przykrego człowieka. Może już zawsze winić za to ciebie. Nie pozwoli ci nigdy zapomnieć, że dla ciebie odrzucił wszystko.
Rose wpatrywała się w zawartość kubka.
- Jeśli z nim pojedziesz, musisz wiedzieć, że możesz skończyć jako kochanka bogacza albo pozbawić go wszystkiego - powiedziała Babcia. - Nie sądzę, żebyś tego właśnie chciała. Myślę, że za bardzo go kochasz. I boję się, że on złamie ci serce. No, powiedziałam, co miałam do powiedzenia. Przemyśl, Rose. Przemyśl to dobrze, zanim pozwolisz mu całkiem cię połamać.
Rose siedziała na werandzie. Może powinna stać, ale nie czuła się jeszcze na siłach. Declan czekał przed nią, stojąc na trawie. Doskonale wiedziała, że za jej plecami stoi Babcia, a chłopcy nasłuchują zza poręczy. Trzy dni trwało, zanim doszła do siebie na tyle, by móc ruszyć w podróż. Trzy dni z Declanem u boku, który nieustannie pokazywał jej, jak to może być. Czekała ją bardzo trudna rozmowa.
- Tak więc trzecie zadanie - zaczęła.
Declan uśmiechnął się, a jej serce wywinęło koziołka.
- Mogłabyś mi zadać coś łatwego. Poproś, żebym ci nazrywał kwiatków.
- Nie mogę tego zrobić.
Jego uśmiech zgasł.
- Dobrze.
Rose nabrała powietrza.
- Chcę, żebyś mi zaufał.
Było jej zimno i gorąco jednocześnie. Niepokój wędrował po skórze dreszczem, jakby była dzieckiem, które zniszczyło rodzinną pamiątkę i teraz czekało na karę.
- Jeśli wykonasz wszystkie zadania, będziesz miał do mnie prawo. Będę do ciebie należeć. Stanę się twoją własnością.
- Wtedy tak sformułowałem przysięgę, żeby była dla mnie jak najkorzystniejsza - odparł. - Nie chcę cię posiadać na własność, Rose. Chcę, żebyś mnie chciała, i wydaje mi się, że chcesz.
Nie mogła pozwolić, by zbił ją z tropu.
- Rozumiem, dlaczego tak to sformułowałeś. Nie zmienia to jednak faktu, że muszę zaufać ci bezgranicznie, żeby pozwolić ci wygrać.
Wzniósł ręce, a jego głos nabrał chłodnych tonów.
- Chcesz, żebym poślubił cię tu i teraz? Jeśli to jest jedyny sposób, by cię zdobyć, zrobię to.
Skrzywiła się.
- Tego właśnie nie chcę.
- To czego chcesz?
Wyprostowała się.
- Chcę trzech kart obywatelskich dla mnie i chłopców. Pojadę z tobą do Dziwoziemi. Przedstawisz mnie swojej rodzinie i przyjaciołom. Jeśli po miesiącu nadal będziesz chciał mnie poślubić, wtedy za ciebie wyjdę.
Patrzył na nią zaskoczony.
- Jaki w tym sens?
- Dajesz mi możliwość zabrania kart nadania i zniknięcia w chwili, gdy tylko przekroczymy granicę.
- Boisz się, że źle cię potraktuję?
- Tu chodzi o zaufanie, Declan. Ja ci zaufam, że zabierzesz mnie do Dziwoziemi nie po to, żeby zabić dzieci, sprzedać mnie na aukcji albo zrobić sobie ze mnie kochankę, którą porzucisz, gdy tylko jakaś szlachcianka przyciągnie twoją uwagę. A ty mi zaufasz, że pojadę z tobą i poślubię cię z własnej woli, a nie z powodu jakiegoś głupiego zadania.
Rysy jego twarzy zlodowaciały w wyrazie nienaturalnego spokoju.
- Tak mnie oceniasz? Uważasz mnie za kogoś, kto morduje dzieci i wykorzysta cię bez skrupułów?
- Nie - zaprzeczyła żywo. - Nie. Chcę z tobą być, Declanie. Bardzo cię kocham. Ale twoja rodzina może mnie znienawidzić, ty możesz zmienić zdanie. Jeśli spełnisz moje warunki, zawsze będziesz miał wyjście. Nic nie tracisz.
- Więc chcesz, żebym ci zaufał, ale ty mi nie ufasz - stwierdził.
- To jest zadanie - odpowiedziała. - Trzy karty, trzydzieści dni. Nie zmienię zdania.
Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani odrobinę.
- George, w moim pokoju jest drewniane pudełko. Przynieś je. Będziesz miała swoje karty. Zacznij się pakować.
Cały dzień zszedł im na zbieraniu rzeczy, choć mieli ich tak niewiele. Nie mogli wziąć dużo bagażu, tyle, co byli w stanie unieść na plecach. Rose spakowała trochę ubrań na zmianę. Chłopcy zabawki i trzy tomy „Inu Yashy”. Pieniądze z Niepełni nie miały żadnej wartości w Dziwoziemi, więc Rose oddała wszystko Babci. Sama zamierzała pojechać do nowego świata bez grosza przy duszy.
Declan zmienił się z powrotem w błękitnokrwistego z Dziwoziemi. Skórzana lamelka, wielgachny miecz i płaszczysko z wilka wróciły na swoje miejsce. Tak samo wyniosły wyraz twarzy. Nie powiedział do Rose więcej niż dwa słowa.
Pożegnali się z Babcią wśród łez.
- Jedź ze mną - prosiła Rose.
Éléonore przytuliła ją w odpowiedzi.
- Nie mogłam zostawić Cletusa, nawet gdybym chciała. Nie miałam dokąd pójść i żadnych środków, by udać się za ocean. Ale ty będziesz miała wybór. Jeśli ci się nie uda tam, zawsze będziesz mogła wrócić tutaj. Zawsze, Rose. Bez względu na okoliczności, bez żadnych pytań. Pozwól mi to dla ciebie zrobić, może będę mogła spać spokojniej.
- Przyjedziemy z wizytą następnego lata - obiecała Rose.
Kiedy ruszyli ścieżką w stronę Boru, Rose obejrzała się i zobaczyła Babcię na werandzie, miała zagubiony wyraz twarzy.
George pociągnął nosem.
- Następnego lata namówimy ją, żeby pojechała z nami - pocieszyła go Rose.
Szli większość dnia. Bór stawał się coraz ciemniejszy i bardziej obcy, pnie były grubsze, gałęzie bardziej poskręcane. Dziwne stworzenia skakały w koronach drzew, niesamowite kwiaty rozkwitały między korzeniami.
Wreszcie Declan zatrzymał się.
- Granica - oznajmił.
Chwila prawdy. Albo mieli w sobie dość magii, by ją przekroczyć, albo nie. Rose ujęła braci za ręce i zrobiła krok do przodu. Ciśnienie niemal ją przygniotło. Z trudem nabrała powietrza i zrobiła kolejny krok i jeszcze jeden, i jeszcze, i znaleźli się po drugiej stronie.
Wypełniła ją niesamowita lekkość. Magia pulsowała w niej, silna, żywa, i Rose roześmiała się cicho ze szczęścia.
Declan wyciągnął skądś mały gwizdek. Rozległ się przenikliwy dźwięk nasycony magią. W odpowiedzi załomotały kopyta i wielki zwierz przedarł się przez zarośla. Był mocno zbudowany, o szerokiej, masywnej piersi, wyglądał jak krzyżówka ogiera Clydesdale z dzikim trykiem. Pochylił łeb zbrojny w dwa obite stalą rogi i szurnął Declana miękkim nosem.
- Nazywa się Mruk - przedstawił go Declan.
Wierzchowiec mruknął w odpowiedzi. Zapakowali swoje rzeczy do toreb przy siodle, Declan posadził chłopców na grzbiecie Mruka i ruszyli w drogę.
Dwa dni później wreszcie wyszli z lasu na drogę. Declan zwiększył tempo i zanim zapadł zmrok, dotarli do pierwszych zabudowań.
To było niewielkie miasteczko, położone na wzgórzu przy wyłożonej kostką drodze. Dwa, może trzy sklepy przysiadły na zboczu. Domy były bielone albo zbudowane z różowego i żółtego kamienia, większość dachów pokrywał czerwonawy gont. Tu i tam lampy uliczne iskrzyły magią. Niektóre budynki miały dziwaczne kopuły, inne hieroglify wypisane na ścianach pochyłym pismem.
Wyprzedził ich niewielki powóz, zmierzający na szczyt wzgórza. Nie ciągnął go żaden koń.
Declan poprowadził ich do budynku wyróżniającego się zieloną latarnią na wysokim słupie.
Niemal natychmiast wybiegł zeń ciemnowłosy chłopiec i ujął wodze Mruka, kłaniając się zarazem nisko.
- Mój panie!
- Cicho. - Declan wskazał na chłopców na grzbiecie wierzchowca pogrążonych w głębokim śnie i rzucił tamtemu niewielką monetę. Wyglądała na mniejszą niż dublony, którymi jej płacił.
- Apartament rodzinny, na najwyższym piętrze. I obiad dla czworga.
Dostali dwa sąsiadujące pokoje połączone drzwiami na końcu korytarza na drugim piętrze.
Były czyste i ładne. Rose oczekiwała czegoś w stylu średniowiecznej karczmy, ale pokoje były niemal nowoczesne, jeśli nie liczyć braku telewizji, radia i innych udogodnień wymagających elektryczności. Ściany miały jasnobrzoskwiniową barwę, podłogi były ułożone z bielonych desek. W każdym z pokoi stało łóżko z baldachimem i miękko wyściełane czerwone krzesła. Kinkiety w kształcie dzwonków oświetlały wnętrza słonecznym blaskiem.
Właściciel zajazdu położył Jacka na łóżku w pokoju po prawej i wycofał się dyskretnie. Declan obok ułożył George’a.
Rose poszła do łazienki, zobaczyła toaletę, podwójny zlew i prysznic z wielką wanną wpuszczoną w podłogę. Na haczyku obok wisiał szlafrok, tak zwyczajny, że Rose niemal parsknęła śmiechem. Nagle uświadomiła sobie, że śmierdzi. Rozebrała się szybko, niczego nie pragnąc bardziej, niż zmyć z siebie trzydniową wędrówkę przez las. Trwało chwilę, zanim rozgryzła, do czego służy zawartość zielonych i niebieskich buteleczek, ale w końcu wyszła czyściutka, pachnąca mandarynkami i owinięta w puszysty kremowy szlafrok.
Elektryczności tu raczej nie mieli, ale ciśnienie wody było doskonałe, tak samo jak i temperatura.
Obiecała sobie zapytać o to Declana.
Na palcach przeszła przez pokój chłopców, zamknęła za sobą drzwi i niemal krzyknęła, gdy Declan porwał ją na ręce. Jego usta odnalazły jej i Rose natychmiast rozpłynęła się w jego ramionach. Tak za nim tęskniła, że niemal płakała.
Jego głos był teraz namiętnym pomrukiem, przesyconym pożądaniem.
- Tęskniłem.
Dotknęła jego ust palcami.
- Cicho, obudzisz dzieciaki...
Zerknął na drzwi.
- Dzieciaki? - ryknął ile sił w płucach.
Aż jęknęła, spodziewając się, że chłopcy natychmiast wyskoczą z łóżka. Declan pochylił się i otworzył drzwi, Jack i George spali jak zabici.
- Pieczęć dźwiękoszczelna - wyjaśnił, zamykając drzwi. - My ich słyszymy, ale oni nas nie. Możesz krzyczeć ile chcesz.
- Więc jestem zdana na twoją łaskę? - Roześmiała się.
Poniósł ją do łóżka.
- Będziesz...
Dużo później, rozgrzana i absurdalnie szczęśliwa, leżała na boku przytulona do Declana, z głową na jego ramieniu.
- Więc tak wygląda według ciebie powoli i zmysłowo?
- Mniej więcej - odpowiedział. - Wyjaśnij mi te trzydzieści dni.
- To twoja szansa na zmianę zdania - powiedziała. - Boję się, że się odkochasz. Że twoja rodzina mnie znienawidzi, a ty ożenisz się ze mną, by mnie ratować, ale przez to staniesz się wyrzutkiem i będziesz mnie za to winił do końca życia.
Jego pierś zadrżała i Rose zdała sobie sprawę, że on dusi się ze śmiechu. Popatrzyła na niego oburzona.
- Chcę ci dać jakiś wybór, idioto. Nie chcę, żebyś czuł się zmuszony to zrobić.
Parsknął śmiechem. Jęknęła i zwinęła się w kłębek.
- Ja już dokonałem wyboru - odpowiedział. - Po prawdzie to zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby zaciągnąć cię do łóżka. Musiałem na to ciężko zapracować. Nie dałem ci najmniejszego powodu, żebyś podejrzewała, że chcę cię porzucić. Albo pomordować dzieci i porzucić na skraju drogi. To było naprawdę bezcenne. Trochę mnie wyprowadziło z równowagi.
Posłała mu kose spojrzenie. „Trochę wyprowadzony z równowagi” zafundował jej dwa ciche dni.
Przyciągnął ją do siebie.
- Nie robię tego, żeby cię ratować. Robię to dla siebie, z czystego samolubstwa, kocham cię i nie chcę być bez ciebie.
- Też cię kocham - wyznała.
- Pobierzmy się od razu - zaproponował. - Pójdziemy rano do magistratu...
- Trzydzieści dni - powtórzyła twardo. - Najpierw przedstaw mnie rodzicom.
- Jesteś niemożliwa - poskarżył się.
- Nie kochałbyś mnie, gdybym była inna.
- Prawda.
Pocałowała go. Otoczył ją ramionami, a ona się uśmiechnęła. Jutro przyniesie na pewno nowe problemy, ale teraz była absolutnie i doskonale szczęśliwa.
Zamek był gigantyczny. Siedział na szczycie wzgórza jak przyczajony smok: z przodu ufortyfikowane wejście jak smocza paszcza, za nim mur - kark potwora. Dalej wieża, okrągła i wysoka - smocza noga, za nią grupa umocnionych budynków otoczona wysokim murem o kolczastej balustradzie, wijącym się nad krawędzią klifu niczym potężny ogon owinięty wokół zadu. Brązowy kamień, pociemniały przez wieki, tylko wzmagał to złudzenie. Rose gapiła się z otwartymi ustami.
- To tylko wygląda tak surowo - poinformował ją Declan. - Wnętrza są bardzo otwarte. Księżna Południowych Prowincji lubi naturalne światło i przejrzyste zasłony. To potrwa tylko chwilę, obiecuję. Wejdziemy, zdam raport księciu i ruszymy do Twierdzy Camarine. Będziemy w domu jutro przed wieczorem.
Rose drgnęła niespokojnie, starając się pozbyć napięcia, które osiadło jej na ramionach i między łopatkami. Jej koń, mniejsza wersja Mruka, wyczuł to natychmiast i zatańczył w miejscu. Declan kupił wierzchowce w tym pierwszym miasteczku, teraz każdy miał swojego. Chłopcy też. George jechał, jakby urodził się w siodle, z elegancją i swobodą niemal jak Declan. Jack trzymał się zwierzęcia kurczowo, wbijając w nie pazury przy każdym wyboju, aż w końcu i on, i jego koń rzucali się przed siebie w ślepej panice.
Droga przez Adrianglię trwała jakiś tydzień. Po pierwszym dniu ona i chłopcy skończyli z obolałymi udami, więc potem już się nie spieszyli. Dziwoziemia była prawdziwie dziwnym światem, pięknym i czystym w jednym miejscu, ponurym w innym. Tu i ówdzie krajobraz znaczyły ruiny - blizny po dawnych wojnach. Rose przygotowywała się na to, że nie polubi tego świata, ale niemal natychmiast poczuła się tu jak w domu. Zachwycało ją to miejsce, z barwnymi łatami lasów, bezkonnymi powozami, dziećmi bawiącymi się magią na poboczach drogi.
Za to status Declana kompletnie ją ogłuszył. Wiedziała, że był szeryfem, ale nie zdawała sobie sprawy, co to znaczy. Ludzie im się kłaniali. Kiedy tylko zatrzymywali się w jakimś mieście, Declan otrzymywał raporty, zazwyczaj składane przez dowódcę miejscowej milicji. Każdy postój oznaczał pracę. Kiedy po raz pierwszy ktoś nazwał Rose „moja pani”, nawet nie zareagowała. Starała się ze wszystkich sił nie przynieść Declanowi wstydu. Niestety, była boleśnie świadoma tego, że jej starania nie zdadzą się na nic, gdy tylko znajdzie się wśród szlachty.
A teraz miała stanąć twarzą w twarz z Księciem Południowych Prowincji. Człowiekiem, który był zwierzchnikiem Declana. Człowiekiem, na którym musiała zrobić dobre wrażenie, lepsze nawet niż na przyszłych teściach. Wciąż miała na sobie jeansy i koszulkę. Jej włosy nadal były obsmyczoną strzechą. W żadnym razie nie była wyrafinowana. Była Rose. A Declan miał zamiar zawlec ją do tego zamku.
Ruszyli w górę zbocza. To nie skończy się dobrze.
Przejechali pod uniesioną kratą bramy. Declan tylko skinął głową strażnikom w szaro-niebieskich uniformach. Wszyscy zgięli się w ukłonie. Zeskoczył z konia i pomógł jej stanąć na ziemi. Dzieciaki też zsiadły i Declan poprowadził ich w stronę wejścia.
- Może my zostaniemy tutaj? - powstrzymała go Rose. - Moglibyśmy zaczekać na ciebie.
- „Drogi Declanie, gdzie twoja narzeczona?” „Och, Wasza Wysokość, zostawiłem ją na podwórku”. - Declan potrząsnął głową. - Nie ma mowy.
Ujął ją delikatnie za rękę, ale nie miała najmniejszych wątpliwości, że nie byłaby w stanie się uwolnić. Razem weszli do środka. Przed nimi rozpościerało się przestronne pomieszczenie, kończące się schodami prowadzącymi w górę. Po obu stronach klatki schodowej bliźniacze łuki otwierały przejście do szerokiego hallu. Podłogę stanowił wygładzony przez czas kamień, ściany zdobiły gobeliny, w ogromnych donicach rosły barwne kwiaty i niewielkie drzewka. Skąpany w świetle padającym z licznych okien, hall wyglądał nad wyraz radośnie i zapraszająco.
Mężczyzna wyszedł im naprzeciw. Odziany w czarną skórę, włosy miał srebrzyste, a twarz ponurą. Sprawiał wrażenie, że mógłby zabić człowieka samym wzrokiem.
- Oczekuje ciebie, mój panie - powiedział.
Declan skinął głową i spojrzał na Rose.
- Poczekaj na mnie, proszę - powiedział. - Zaraz wrócę.
I pobiegł po schodach. Obcy mężczyzna poszedł za nim, a oni zostali sami.
George patrzył na swoje buty. Jack zerwał z pobliskiego drzewka listek i zaczął go żuć nerwowo.
- Nie rób tego - mruknęła.
W przejściu po prawej pojawiła się kobieta. Jack połknął listek.
Nie była młoda, za to wysoka i ciemnowłosa. Miała na sobie starą koszulę pomazaną rozmaitymi kolorami farby. Spojrzały na siebie z Rose.
- Kim jesteś? - zapytała kobieta. W jej oczach na moment pojawił się biały szron, który natychmiast rozpłynął się w ciemności źrenic.
O Boże. Błękitnokrwista.
- Jestem tu z Declanem - wyjaśniła Rose. - To moi bracia. Będziemy tu jedynie przez chwilę.
Kobieta zacisnęła na moment usta.
- Jesteś z Niepełni?
- Z Rubieży - poprawiła ją Rose ostrożnie.
- Potrafisz malować ściany?
Rose zamrugała zaskoczona.
- Owszem.
- A nie chciałabyś mi pomóc? Maluję już tak długo, że zaczęły boleć mnie plecy.
Na to była jedna odpowiedź.
- Bardzo chętnie.
Kobieta uśmiechnęła się. To był niezwykle ciepły uśmiech i Rose nieco się odprężyła.
- Chodź ze mną!
Poszły bocznym korytarzem, potem schodami w górę na drugie piętro, do pokoju z podłogą przykrytą materiałem. Pół ściany było kremowe, reszta stalowoszara.
- Myślę, że kremowy lepiej tu pasuje, a ty? - zapytała tamta.
- Wygląda jaśniej - zgodziła się Rose.
Kobieta podała jej wałek i kilka minut później już cała trójka Draytonów malowała pokój.
- Kiedy się denerwuję, maluję ściany - wyznała błękitnokrwista. - Wymalowałam już cztery, właściwie to sześć, bo kilkakrotnie zmieniałam zdanie co do koloru. Twoi bracia są cudowni.
- Dziękuję... A skąd to zdenerwowanie? - zapytała Rose.
- Z powodu Declana oczywiście. Cały ten bałagan z Casshornem niemal wpędził mnie do grobu. Wiem już, że zwyciężyliśmy, ale bardzo bym chciała poznać szczegóły.
Rose zagryzła wargi.
- Nie wiem, czy wolno mi je wyjawiać.
Kobieta uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
- Znam większość historii: Casshorn ukradł Księciu Południowych Prowincji urządzenie, które żywi się magią i produkuje ogary. Zabrał je przez granicę na Rubież. Declan wyruszył, by je odzyskać i ocalić Williama, który jakoś zdołał się w to wszystko wplątać. Więc jak to się skończyło?
- Declan rzucał rozbłyskiem i Rose prawie umarła, ponieważ rozbłysła, żeby zabić Casshorna, a nie miała już wcale magii, wtedy Declan rozbłysnął w Rose, żeby ją ocalić - streścił Jack.
- Jack! - warknęła Rose.
Oczy nieznajomej urosły.
- Naprawdę?
Jack skinął głową.
- Babcia mówiła, że krew płynęła Rose z ust i z oczu.
George poczęstował go sójką w bok.
- Zamknij się.
- Teraz to już muszę usłyszeć całą historię - naciskała ciemnowłosa.
- Wolałabym nie - broniła się Rose.
- Proszę. Nalegam.
Dwie ściany później znała już całą historię, choć Rose nie potrafiłaby powiedzieć, jak do tego doszło.
- Naprawdę każesz mu czekać miesiąc ze ślubem? - Kobieta śmiała się cicho.
- Chcę, żeby był pewien.
- A wiesz, jak długo księżna próbowała go wyswatać? Jak się dowie, że znalazł przyszłą żonę, nie umkniesz.
- Miałam nadzieję jakoś uniknąć księżnej. Nic nie wiem o etykiecie, odpowiednich fryzurach i ubraniach. Miałam nadzieję nieco się podszkolić, zanim się spotkamy. - Rose zawahała się nagle. - Dlaczego księżnę tak interesuje, czy Declan jest żonaty, czy nie? Znaczy, jego tytuł erla jest tylko grzecznościowy. Wiem, że książę zdaje się na nim polegać i że jest szeryfem, ale miałam nadzieję, że księżna nie będzie się interesowała.
Kobieta przestała malować.
- Ojej.
- Słucham?
- Declan ma ten irytujący zwyczaj. Nie kłamie. Zamiast tego pozwala, by ludzie wyciągali błędne wnioski i nie próbuje ich sprostować.
- Dobrze go pani zna. - Rose się uśmiechnęła.
- Moja droga, w Adrianglii szlachcice, nazywamy ich parami, więc parowie mogą mieć kilka tytułów. Książę może być zarazem erlem. Albo baronem. Dziedzic może odziedziczyć tytuł swego ojca dopiero wtedy, gdy ten przechodzi w stan spoczynku albo umiera. Do tego momentu syn powinien ukończyć swoją służbę, przejść egzaminy i przyjmuje drugi najwyższy tytuł przysługujący mu z uwagi na pochodzenie. Declan ma tytuł grzecznościowy, ponieważ mimo iż ukończył służbę i zdał testy, jego ojciec żyje i ma się dobrze. Declan jest synem Księcia Południowych Prowincji.
- O Boże. - Rose upuściła wałek.
- Spójrz na to od jaśniejszej strony: nie musisz już martwić się o stroje, fryzury i etykietę. Kiedy poślubisz erla Camarine, możesz pojawić się w towarzystwie ubrana w worek po ziemniakach i stanie się to najnowszą modą.
- Więc Casshorn był wujem Declana? - zapytała Rose. Może jednak coś źle zrozumiała...
- Tak. I zawsze nienawidził Declana i Maud, jego siostry. Widzisz, matka obecnej księżnej urodziła się w Niepełni. Dlatego Declan może podróżować między światami. Jest, można powiedzieć, mieszanej krwi. Casshorn nie mógł znieść księżnej. Nikt dokładnie nie wie dlaczego, więc on...
Usłyszały zbliżające się kroki.
- Mamo? - rozległ się głos Declana, który chwilę później wsadził głowę w drzwi. - Mamo, widziałaś może...
Zobaczył Rose i gwałtownie zamknął usta.
- Widziałam i popieram! - odpowiedziała radośnie kobieta.
- Mamo? - Rose gapiła się na nią ogłuszona.
Kobieta zmarszczyła lekko brwi.
- Prawdopodobnie powinnam wspomnieć: ten irytujący zwyczaj pozwalania ludziom, by dochodzili do błędnych wniosków... Ma to po mnie.
Mina Declana była lodowata.
- Nie mogłaś zostawić jej w spokoju?
- Nie, nie mogłam. Ale już ją pokochałam z całego serca - odpowiedziała księżna. - I nie martw się o ten miesiąc oczekiwania. Tyle mi zajmie zorganizowanie wesela.
Rose już tylko patrzyła na nich oniemiała. W drzwiach ukazała się starsza wersja Declana.
- Gdzieś zapodzialiśmy pannę młodą... O, jesteś. - Wszedł do pokoju.
A za nim jeszcze starszy mężczyzna. Wychudzony i odziany w ciemne fiolety. Zobaczył Rose i stwierdził:
- Ależ ona śliczna. - Zerknął na chłopców. - Który z was jest nekromantą?
Zza ich pleców rozległ się młody kobiecy głos:
- Wpuście mnie. Jestem jego siostrą, do cholery!
Rose cofnęła się i oparła o świeżo malowaną ścianę... Byli zbyt duzi, zbyt głośni, zbyt pełni magii. Jack syczał.
Declan zrobił krok do przodu, pchnął dwuskrzydłowe drzwi, wziął Rose za rękę i wyciągnął ją na szeroki balkon.
- Widzieliście to? - krzyknęła księżna. - On ją ratuje przed nami. Ten ślub się odbędzie!
- Przepraszam. Są po prostu podekscytowani. - Declan poprowadził ją na koniec balkonu.
- Znów mnie okłamałeś.
- Nie. Tylko nie powiedziałem ci całej prawdy.
Potrząsnęła głową.
- Książę?
- Nie prędzej niż za jakieś dwadzieścia lat.
- Boże, twoja matka ma mnie pewnie za kompletną idiotkę.
- Lubi cię. I chłopców też lubi. Rose, wciąż jestem sobą. Czy to naprawdę ważne, czy jestem księciem, czy nie? Gdybym nie miał tytułu, już byś za mnie wyszła. Zapomnij o zamku. Zapomnij o rodzinie.
Jeden ze starszych mężczyzn wychylił się przez drzwi.
- Chcę tylko zobaczyć potrójny Łuk Atamana - zawołał. - Potem zostawię was w spokoju.
- Kocham cię. Wyjdź za mnie - powiedział Declan.
Jego oczy były zielone jak źdźbła trawy.
Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go, a potrójny łuk zawirował wokół nich. Mężczyzna w drzwiach zaklął siarczyście.
Declan uśmiechnął się szeroko. Rose też.
- Powiedz „tak”.

- Tak - powiedziała. - Ale nie przed upływem miesiąca!