Gdyby William grał po stronie Casshorna, wystarczyłby
jeden dźwięk i cały ten rój ogarów rzuciłby się na nich.
- Co to było? - zapytał Declan.
- Co?
- Ten sferyczny rozbłysk.
- Zmodyfikowana Obrona Atamana - odpowiedziała. -
Kiedy pierwszy raz zobaczyłam Williama w wilczej postaci, wystraszyłam się, że
zdoła uniknąć pojedynczego łuku, więc dodałam jeszcze dwa. Z jakiegoś powodu w
ten sposób mogę obracać nimi szybciej. A czemu pytasz? Nie widziałeś wcześniej
czegoś takiego?
- Nie sądzę, żeby ktokolwiek coś takiego widział -
odparł. - A teraz biegnij.
Do palisady dotarli w rekordowym czasie. W bramie powitała
ich Babcia.
Declan skłonił się lekko.
- Madame.
- Tak, tak - burknęła z kwaśną miną. - Tom chce cię
widzieć, jest w środku.
- Macie włosy? - spytała Rose.
- Tak.
Declan wszedł do Drewnianego Domu, a Rose osunęła się
na ziemię. Położyła się, rozrzuciwszy szeroko ramiona i nogi. Czuła się jak
bawełniany kłaczek po praniu.
Twarz Babci przesłoniła jej niebo.
- Dobrze się czujesz?
- W porządku - odpowiedziała, oddychając ciężko. -
Tylko tak sobie tu poleżę. On jest z żelaza: biega szybko jak koń i nigdy się
nie męczy.
- Łobuziaki uciekli - powiedziała Éléonore.
- Co?!
- Jeremiah zadzwonił na twoją komórkę. Zabrał ich z
Leanne do Niepełni, jak było ustalone. Siedzieli grzecznie i cichutko aż do
chwili, gdy samochód zatrzymał się na stacji benzynowej, wtedy otworzyli drzwi
i wyskoczyli.
Rose zacisnęła powieki i jęknęła. Dlaczego ja?
- Jeremiah i Leanne próbowali ich dogonić, ale nie
dali rady.
- Wrócili do domu. - Rose usiadła z trudem. Czuła się,
jakby miała z tysiąc lat. Gdzie indziej mogliby pójść? - To wina Jacka. Jest
przekonany, że bez jego pomocy nie poradzimy sobie z Casshornem. Na pewno
wmówił to Georgiemu. Zaprowadzę ich do Leanne. Wątpię, żeby pokazali się
komukolwiek spoza rodziny, więc albo ty pójdziesz, albo ja. A skoro ty masz
rzucić klątwę na Casshorna, to muszę być ja.
- Pospiesz się.
- Dobrze. - Rose zmusiła się, by wstać.
- Idź! - Éléonore machnęła ręką.
Rose ruszyła w stronę bramy. Przez moment zastanawiała
się, czy nie zawołać Declana, ale zrezygnowała. Powinien być tutaj, bronić
palisady, kiedy starsi będą rzucać swoją klątwę, zresztą ona znała las jak
własną kieszeń. Wróci za kilka godzin, kiedy zostawi chłopców z Leanne. Chłopcy
muszą znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Im szybciej, tym lepiej dla wszystkich
zainteresowanych.
Rozdział dwudziesty czwarty
Rose biegła w miarę równym krokiem.
Bolało ją całe ciało. Teraz dopiero odkrywała, jaka przezorność kryła się w
tych porannych przebieżkach Declana. Jeśli chciała dotrzymać mu kroku, będzie
musiała zacząć biegać, choć nienawidziła tego z głębi serca. Dużo chodziła, ale
pomiędzy przejściem kilku mil a przebiegnięciem ich była diametralna różnica.
Sprzątanie biur przez dziesięć godzin dziennie nie poprawiło jej kondycji.
Powinna podciągnąć się też w jeździe konnej. Dawała sobie radę, gdy koń szedł
powoli, ale już w kłusie trzymała się kurczowo, mając nadzieję, że może ujdzie
z życiem, a galop był w ogóle wykluczony.
Przypomniało jej się oburzenie Declana, że chłopcy nie
potrafią jeździć konno. Jakby każdy na Rubieży miał własnego konia. Ona
nauczyła się nieco tylko dlatego, że dziadek upierał się, by zatrzymać swoją
półślepą klacz, Śliczną. Rose jeździła na niej jako dziecko. Kilka lat temu
Śliczna zdechła, a dziadek nigdy jej nie zastąpił.
Ciekawe, czy dziadkowi Cletusowi spodobałby się Declan?
Dotarła do zakrętu, za którym już widać było dom. Zebrała
się w sobie. Czekały ją krzyki i łzy. W końcu postawi na swoim, ale łatwo nie
będzie.
Wysoki ciemnowłosy mężczyzna wyszedł z zarośli. Miał na
sobie jeansy, skórzaną kurtkę, a pod nią spraną koszulkę. Przeszyło ją
spojrzenie dzikich oczu, płonących jak dwa bursztyny.
William.
Zatrzymała się.
Nie ruszył się z miejsca.
- Dzieciaki są bezpieczne - oznajmił. - Pilnowałem
ich.
Strach dotknął zimnymi palcami jej karku. Musiała sobie
przypomnieć, że w każdej chwili może go usmażyć rozbłyskiem.
- Dlaczego tu przyszedłeś, Williamie?
Potrząsnął bezradnie głową.
- Nie wiem.
Zajrzała mu uważnie w twarz i zobaczyła niepewność
zmieszaną z odrobiną niepokoju. Dokładnie tak wyglądał Jack, gdy zapuścił się
zbyt daleko na nieznane terytorium ludzkich emocji i utknął tam, nie wiedząc,
co zrobić czy powiedzieć. Jeśli Jack mógłby stanowić tu jakąś wskazówkę, to
William osiągnął właśnie granice wytrzymałości. W każdej chwili mógł stracić
panowanie nad sobą.
- Chodź, usiądziemy - odezwała się spokojnie. -
Pogadamy.
Poszedł za nią do domu. Usunęła na chwilę kamień barierowy
i wskazała Williamowi krzesła na werandzie. On jednak przysiadł na stopniu. Też
usiadła, starając się zachować jak największy dystans. Zerknęła w okno kuchenne
i zobaczyła dwie twarzyczki; natychmiast się schowały, zdążyła jednak porazić
je gniewnym spojrzeniem.
Ponownie popatrzyła na Williama, był na krawędzi
załamania, wystarczyło jedno złe słowo, albo nawet jedno złe spojrzenie, by
zepchnąć go w przepaść. Nieraz rozmową odciągała Jacka znad takiej przepaści.
Oczywiście ośmiolatek i wyszkolony zabójca pod trzydziestkę to nie to samo.
Musiała być bardzo, bardzo ostrożna. Podstawą była szczerość. Jack
instynktownie wyczuwał kłamstwa. William najprawdopodobniej też. Najlepiej
będzie trzymać się z dala od tematów, które mogłyby go za bardzo poruszyć.
- Widziałem cię z Declanem - odezwał się. - Wy
dwoje...?
No i to by było na tyle w kwestii bezpiecznych tematów.
- Kocham go - wyznała.
- Hy. - Przeciągnął dłonią po włosach. - A on kocha
ciebie?
- Nie wiem. Nie rozmawialiśmy o
tym, więc on nie wie o moich uczuciach.
- Dlaczego on? Dlaczego nie ja?
Pytanie zadał tonem absolutnie neutralnym, ale Rose udało
się wychwycić w nim echo emocji - echo życia pełnego odrzucenia. Zasługiwał na
szczerą odpowiedź, ale zajęło jej chwilę, zanim znalazła odpowiednie słowa.
- Trudno to wyjaśnić. Jesteśmy do siebie podobni pod
wieloma względami. Może tego nie widać na pierwszy rzut oka, ale tak jest.
Sprawia, że czuję się bezpieczna, potrzebna, że się śmieję... Doprowadza mnie
też do szału. Raz o mało w niego nie rozbłysnęłam. - Zamilkła na chwilę. -
Ciężko rozłożyć miłość na czynniki pierwsze, Williamie. To siła, uczucie.
Wiesz, kiedy to czujesz, a kiedy nie.
- Więc do mnie nic nie czujesz? - pytanie zadane
zostało tonem wypranym z emocji.
- Nie do końca - odpowiedziała. - Nie znam cię zbyt
dobrze, ale są rzeczy, które w tobie lubię. Podoba mi się twoja uczciwość.
Twoja cierpliwość i uprzejmość, jaką okazujesz chłopcom, i że ich pilnujesz.
Nie podobało mi się natomiast, że powiesiłeś Emersona na drzewie, a potem
niemal wystraszyłeś mnie na śmierć.
- Byłem przygnębiony - powiedział. - Nie byłaś
zadowolona.
Zrobił jej prezent i nie mógł zrozumieć, dlaczego nie
skakała z radości. Zupełnie jak Jack.
- Doceniam twoje intencje, ale i tak wolałabym, żebyś
tego nie robił.
Spojrzał na nią podejrzliwie.
- Kiedyś George wdał się w bójkę ze starszym
chłopcem. Tamten uderzył George’a w twarz i wywrócił. Jack zdecydował się
wtrącić. Pobił tego dużego chłopca bardzo dotkliwie. Złamał mu nos, wybił ząb.
Myślał, że zachował się jak bohater. Miał szlaban przez tydzień. Gdyby uderzył
tego chłopca raz, odpuściłabym mu. Ale on posunął się za daleko. Powieszenie
Emersona na drzewie to też było zbyt wiele. - Westchnęła. - Wierz mi lub nie,
ale z Declanem miałam podobną rozmowę. Nie chcę, żeby ktoś toczył za mnie moje
bitwy. To są moje sprawy i sama sobie z nimi poradzę.
Przez chwilę rozważał jej słowa.
- Niech będzie.
- I mam dla ciebie wiele uczucia - powiedziała. -
Wdzięczność, że zadbałeś o chłopców, że sprawdziłeś, jak sobie radzę, gdy
straciłam pracę. Ale to nie jest to samo uczucie, które mam dla Declana. Kiedy
go nie widzę, bardzo za nim tęsknię. Czuję się, jakby ze światem było coś nie w
porządku.
- Rozumiem - powiedział. - Ale czym my w takim razie
jesteśmy? Ty i ja?
- Moglibyśmy być przyjaciółmi - odpowiedziała. -
Przyjaciele sprawiają, że świat jest lepszy. To prawdziwy zaszczyt. Ze
wszystkich ludzi, jakich dana osoba zna, wybiera sobie ciebie i uznaje za
godnego tej przyjaźni. Przynajmniej ja próbuję być. Nie znam cię za dobrze, ale
myślę, że moglibyśmy zostać przyjaciółmi, gdybyśmy mieli więcej czasu.
Twarz Williama pociemniała.
- Możesz mnóstwo powiedzieć o człowieku, sądząc po
jego towarzystwie - stwierdziła Rose. - Na przykład ty przyjaźnisz się z
Declanem, musisz chyba lubić kary.
William milczał.
- Starał się ciebie znaleźć. Kiedy rozmawialiśmy
przez telefon, a ja nie oddałam mu słuchawki, prawie mi głowę urwał.
Żadnej reakcji.
- Co jest między tobą a Declanem? - zapytała
łagodnie.
- Byliśmy razem w Legionie - odpowiedział. - Mówił ci
o tym?
Kiwnęła głową.
- Życie w Legionie było proste - jego głos stał się
matowy i pozbawiony wyrazu. - Mówią ci, kiedy wstać, kiedy spać, kiedy jeść. W
co się ubierać. Kogo zabić. Musisz tylko być, gdzie ci każą, kiedy ci każą, i
nie zadawać pytań. Służyliśmy całkiem długo. Żołnierze Legionu zwykle tak długo
nie żyją. On pilnował swoich spraw, ja swoich. Czasem rozmawialiśmy. Nie mówił
zbyt wiele, ale pilnował moich pleców, a ja pilnowałem jego. Wyciągnął mnie
kiedyś z płonącego statku i holował przez noc, póki nie znalazł nas kuter.
Byłem dla niego tylko balastem. Spytałem, dlaczego to zrobił, powiedział mi, że
ja bym przecież zrobił to samo dla niego. Myślałem, że jest taki sam jak ja,
rozumiesz? Połamany, pokręcony skurwysyn, który nie ma dokąd pójść. - Popatrzył
na nią. Jego oczy były pełne gniewu. - Wiesz, że ma rodzinę? Jego rodzice go
kochają. Ma matkę, a ona go kocha. Jego ojciec jest przekonany, że słońce
wschodzi i zachodzi dla Declana. Są z niego dumni. Ma siostrę i ona też go
kocha! Poszedłem go zobaczyć, kiedy już zostałem szlachcicem, a ona go
przytuliła. Stał tam, a ja widziałem, jak kapie z niego cała ta krew, którą
razem przelaliśmy, i wiedziałem, że ich to by nie obchodziło. Cały ten czas
myślałem, że jest takim samym samotnym popierdoleńcem jak ja, tylko lepiej to
ukrywa. Ale nie. Drań mógł odejść z Legionu w każdej chwili, a oni by go
przyjęli i kochali jak wcześniej. Powiedz mi, jaki skurwysyn opuszcza taką
rodzinę?
Nie wiedziała, co powiedzieć.
- To nie jego wina, że ma rodzinę, Williamie -
stwierdziła w końcu.
- Nie, ale nie mogę mu tego wybaczyć. Ja nic nie mam.
Ubranie na grzbiecie? Ukradłem. To, co widzisz, to wszystko, co mam. Legion był
całym moim światem, ale nawet to mi odebrano. I nawet to Declan wyrzucił ze
swojego życia.
Emanował wściekłością i gniewem. Zabije Declana, gdy tylko
dorwie go w swoje ręce, nie miała wątpliwości. Musiała mu jakoś wybić z głowy
całą tę przemoc.
- Declan nie chciał odchodzić z Legionu. Wcale nie
chce być szlachcicem. Nie chce odpowiedzialności za innych. Zrobił to, żeby ci
pomóc.
- Nie prosiłem o to - warknął William.
- Ale on i tak to zrobił - odparła Rose. - Ja nie
prosiłam cię, żebyś atakował Emersona, a i tak to zrobiłeś.
- To nie to samo.
- Dokładnie to samo. Czasem ludzie próbują nam pomóc,
chociaż wcale nie chcemy ich pomocy. Co zrobiłbyś na jego miejscu?
- Odbiłbym go.
- Zginęliby ludzie, stalibyście się ściganymi
przestępcami, a Declan byłby naprawdę wkurzony na ciebie.
William odchylił się do tyłu, w gardle zawibrował mu
warkot.
- Dlaczego przyszedłeś tu za Casshornem? - zapytała.
- Bo wiedziałeś, że Declan też za nim podąży, i chciałeś mieć szansę stanąć z
nim do walki?
- Nie. Kiedy Casshorn mnie adoptował, zaczął
sugerować, że chciałby zniknięcia Declana. Powiedziałem: nie. Sam rozwiążę swój
problem z Declanem, na moich warunkach. Nie był zadowolony. Dał mi dom na
skraju lasu i zadbał, żebym dostawał jedzenie, to wszystko. Aż nagle trzy
tygodnie temu zaprosił mnie do udziału w „małej przygodzie”, jak to określił.
Odmówiłem. Pachniał... dziwnie. Kiedy zniknął, włamałem się do jego domu i
pracowni. Miał przygotowane papiery, żeby zwalić cały ten bałagan na mnie.
Ruszyłem więc jego śladem, aż znalazłem go tutaj. Ale miał zbyt wiele ogarów.
Próbował mnie dopaść, ale uciekłem do Niepełni.
- Jesteś więc tu dla zemsty?
- Nie. To, co robi Casshorn, to zdrada, a ja
przysięgałem bronić królestwa. - Spojrzał jej w oczy. - Są zasady, których
nigdy nie złamię. Zbyt głęboko są we mnie zakorzenione. Zdrada jest nie do pomyślenia.
- Declan także jest tutaj w imię zasad. Jeśli się
pozabijacie nawzajem, Casshorn wygra.
William znowu warknął, był to czysto zwierzęcy dźwięk,
połączenie ostrzeżenia z kontrolowaną agresją. Każdy włosek na jej karku stanął
dęba. Zmusiła się, by zachować spokój.
- Casshorn oszalał. Chce zjeść chłopców. Nie chcę,
żeby moi bracia zginęli. Sama też nie chcę zginąć. Czy jest jakaś szansa, że ty
i Declan zaczniecie zachowywać się jak dorośli i skończycie z waśniami, póki
nie zabijemy Casshorna?
William rzucił jej nieufne spojrzenie. Jego oczy były już
chłodniejsze, niemal jasnobrązowe.
- Tyle czekałeś, możesz poczekać jeszcze chwilę.
Proszę?
Odchylił się i głośno wciągnął powietrze przez nos.
- Dobrze.
- Dziękuję. - Uśmiechnęła się do niego.
Nagle William poderwał głowę. Obnażył zęby, oczy zapłonęły
bursztynem. Sekundę później ona też to usłyszała, tętent kopyt. Zza zakrętu
wypadł jeździec. Declan na koniu Lovedahla.
Zabrakło jej słów. Musiał się pojawić akurat w tej
sekundzie.
Zatrzymał konia i zsiadł.
- Cześć, Will.
William odetchnął głęboko.
- Declan. Skąd wiedziałeś?
- Chłopiec mnie wezwał.
Rose odwróciła się gwałtownie i zobaczyła, jak buzia
George’a widoczna w kuchennym oknie blednie na widok wyrazu jej twarzy. Mały
głupek.
Declan odpasał miecz i oparł go o gałęzie krzewu. William
wyciągnął ogromny nóż myśliwski i rzucił go na deski werandy.
- Gotowy?
- Tak.
- To dobrze.
William uderzył tak szybko, że Rose nie zdołała tego
zarejestrować. Declan się uchylił i walnął go łokciem w żebra. William obrócił
się i kopnął. Declan szarpnął się w tył. Rozdzielili się. A potem zwarli,
wymieniając kopnięcia i ciosy zbyt szybkie, by je zliczyć. William wraził pięść
w żebra Declana. Declan jęknął i rąbnął Williama łokciem w twarz.
Cokolwiek wydarzyło się między nimi, nie mogli tego
rozwiązać przy użyciu słów.
Za plecami Rose moskitiera otworzyła się i zamknęła
ostrożnie. Jack i George usiedli obok siostry.
Na trawniku William powalił Declana na ziemię. Declan
dźwignął się, a William uderzył go pięścią w twarz, raz, drugi, trzeci. Declan
upadł, kaszląc, kopnął i podciął Williamowi nogi. Ten zwalił się jak kłoda.
Obaj się poderwali w ułamku sekundy.
- Dlaczego walczą? - spytał Jack.
William wbił palce w bok Declana.
- Są bliskimi przyjaciółmi - odpowiedziała. - Są jak
bracia. Tak jest łatwiej, niż się dogadać.
Declan wykręcił Williamowi ramię.
- A. - Jack pokiwał głową ze zrozumieniem. - Jak ja i
George.
- Właśnie tak - powiedziała.
William rąbnął Declana łokciem w żołądek i wyzwolił się z
uścisku.
Rose objęła braci ramionami i tak siedzieli we trójkę, to
się krzywiąc, to posykując, gdy słyszeli jakieś chrupnięcie. Co innego mogli
zrobić?
Declan kopnął Williama w głowę, ten odpowiedział serią
ciosów szybkich jak błyskawice. Declan blokował, ale Williamowi udało się trafić
w splot słoneczny. Błękitnokrwisty stęknął ciężko i uderzył czołem w twarz
przyjaciela. Polała się krew. Odeszli od siebie chwiejnie, dysząc ciężko.
Declan zgiął się wpół, osłaniając bok ramieniem.
William potarł twarz i uniósł zakrwawione palce, jakby prosił o głos. Kolana
odmówiły mu posłuszeństwa i usiadł na trawie. Declan też się osunął.
- To było niesamowite - odezwał się zachwycony
George.
Jack się nie odezwał, pewnie niesamowitość odebrała mu
dech.
- Skończyliście? - zapytała.
Declan uniósł głowę.
- Will?
William machnął zakrwawioną ręką.
- Tak, skończyliśmy.
- To dobrze. - Rose wstała. - Jack, pomóż Williamowi
wejść do domu i zmyć krew z twarzy. - Podeszła do Declana. - Jak się czujesz?
- Doskonale - odpowiedział.
- Masz połamane żebra?
- Raczej nie. Najwyżej popękane. Walczyliśmy
ostrożnie.
- Problem rozwiązany?
- Na pewno poczułem się lepiej - stwierdził,
siadając. - Widziałaś, jak kopnąłem go w nerki?
- Widziałam.
Uśmiechnął się drapieżnie.
- Poczuje to jutro rano.
Jack obserwował, jak William myje
twarz nad kuchennym zlewem. Woda spłynęła czerwienią. Zapach krwi, słony i
ostry, był wszędzie. Jackowi nie przeszkadzała ludzka krew, ale ta wyjątkowo
wyprowadzała go z równowagi. Bransoletka parzyła nadgarstek. Podrapał swędzącą
skórę. Czubki palców przeszył piekący ból. To pazury chciały się wydostać. Nie
mógł się powstrzymać. William był większy, silniejszy i krwawy. Był
zagrożeniem. Bardzo paskudnym zagrożeniem.
Ale walka była najlepszą rzeczą, jaką widział w życiu.
- Masz ręcznik? - zapytał William.
Jack ściągnął ręcznik z oparcia kuchennego krzesła i podał
mu. William wytarł twarz i spojrzał na Jacka. Oczy zapłonęły mu złotem. Wilk,
przeleciało Jackowi przez głowę. Wiedział, że William jest zmieńcem, bo
widział, jak oczy mu lśnią, gdy rozmawiał z Rose, nie wiedział tylko, w co się
zmienia. Teraz już wiedział.
Nagle William rzucił się na niego, Jack odskoczył, ale
tamten zdołał go pochwycić i podnieść. Chłopiec próbował się wić i wykręcać,
ale silne ręce trzymały go niczym wielkie żelazne obcęgi.
William patrzył mu w oczy, twarz miał białą jak papier.
- Pokaż mi zęby.
Jack zasyczał.
- Jesteś taki jak ja - szepnął William. Wyglądał,
jakby ktoś uderzył go w brzuch.
- Nie. - Jack próbował go pocieszyć. - Ty jesteś
wilkiem, a ja kotem. Nie jesteśmy tacy sami.
William przełknął z trudem ślinę.
- Mieszkasz tu?
Coś z nim było nie w porządku, uznał Jack. Oczywiście, że
tu mieszkał. Ale William był wielkim wilkiem i denerwowanie go nie było mądre.
Kiwnął twierdząco głową.
- Masz swój pokój?
Jack znów potaknął milcząco.
- Gdzie?
Pokazał ruchem podbródka, bo ręce wciąż miał przyciśnięte
do boków.
William, wciąż trzymając Jacka, niczym burza runął we
wskazanym kierunku, wpadł do pokoju i oparł się o drzwi. Chyba nagle opuściła
go cała siła, bo Jack bez trudu uwolnił się z uścisku i wylądował na podłodze.
William gapił się na pokój, więc chłopiec też spojrzał na
wszelki wypadek, gdyby jednak w środku było coś, czego wcześniej nie zauważył.
To był zwyczajny pokój. Dwa łóżka, jego i brata. Rose zrobiła im koce na
szydełku. Jego był czarno-niebieski, a George’a czarno-czerwony. Lubił te koce,
bo nawet gdy je się wyprało, nadal pachniały jak Rose. Spojrzał na parapet nad
łóżkami, gdzie siedmiocalowy plastikowy Batman próbował znokautować Supermana.
W rogu poobijana półka była miejscem dla nielicznych samochodzików, książek i
kilku innych figurek. Jack podszedł do półki.
- To jest He-Man - powiedział. - To mój ulubiony.
Rose kupiła mi go na pchlim targu, bo mi się podobał.
William obserwował go w milczeniu. Oczy miał ogromne i płonące.
- Ten gość to nie wiem, kto to jest, ale podoba mi
się jego zbroja. Myślę, że on może być takim rycerzem. Ale nie mam miecza,
który pasowałby do jego dłoni, więc on ma pistolet. Jest rycerzem z pistoletem.
W dłoniach Jacka He-Man i Rycerz z Pistoletem odbyli
krótką potyczkę. Chłopiec spojrzał na Williama. Mężczyzna nie wyglądał ani
odrobinę lepiej.
- Chyba nie czujesz się najlepiej - zauważył
ostrożnie Jack. - To nic takiego. Też tak mam czasami. Kiedy bardzo się boję i
chcę po prostu kogoś skrzywdzić. To nic takiego. Ważne, żeby nie panikować.
Podszedł i ujął Williama za rękę. Rose była w tym lepsza,
bo on jakoś nigdy nie musiał tego dla kogoś robić, ale pamiętał jej słowa.
- Jesteś bezpieczny - powiedział. - Jesteś w dobrym
miejscu. Nikt nie może cię tu skrzywdzić. Nie musisz się bać. - Zawahał się na
moment. - Teraz powinienem powiedzieć jakieś takie głupoty o miłości, ale to
chyba nie zadziała. Ważne, że to dobre miejsce. Bezpieczne i ciepłe, i jest tu
woda i jedzenie. I nie musisz się bać, bo krąg barierowy zatrzyma wszystkich
złych ludzi. A Rose nie pozwoli, by ktoś cię skrzywdził.
William wyglądał, jakby miał zwymiotować. Czyli trzeba
było zastosować wyjątkowe środki.
- Zostań tu - polecił mu Jack, a potem pobiegł do
lodówki i wrócił z czekoladowym batonikiem w ręce. - Zjedz - nakazał. - Rose mi
je daje, gdy źle się czuję. To zawsze pomaga.
Dłonie Williama dygotały.
- Zawołam Rose - stwierdził Jack.
- Nie - głos Williama był chropowaty i ostry. -
Wszystko w porządku. Już mi przeszło. - Wstał i oddał Jackowi batonika. - Ty go
zjedz - powiedział i wyszedł na werandę.
Jack popatrzył na batonika. Tak cudownie pachniał. Ale
czekolada była tylko na wyjątkowe okoliczności. Westchnął i poszedł do lodówki
odłożyć batonik.
Kiedy wyszedł na zewnątrz, William opierał się o werandę
zaraz przy siedzącym na trawie Declanie. Rose zmywała za coś głowę George’owi.
Jack usiadł przy Declanie.
- Jak długo wiesz?
- Natknąłem się na nich drugiego dnia tutaj.
Zaatakowały go ogary Casshorna, ale on się nie zmienił, więc na początku nie
byłem pewien.
- Tu zmiana kształtu boli - powiedział William. -
Trzeba się wpasować.
- Tak słyszałem.
William zacisnął szczęki.
- Zamierzasz go posłać do Cytadeli?
Declan potrząsnął głową.
- Jeśli ona ze mną pojedzie, a nie powiedziała, że to
zrobi, mały zostanie z nami. Żadnej akademii, żadnych specjalnych szkół,
żadnych pustych pokoi. Jego dzieciństwo będzie tak normalne, jakie tylko będę w
stanie mu zapewnić.
William nie sprawiał wrażenia przekonanego.
- On mieszkał z nimi całe swoje życie - powiedział
Declan. - Myślisz, że pozwoliłaby mi go odesłać?
Obaj popatrzyli na Rose.
- Stanę z tobą do tej walki - oznajmił William. - Dla
chłopca. Potem zniknę.
Declan kiwnął głową.
- Masz jakiś plan?
Rose podeszła do nich, a Jack natychmiast spiął wszystkie
mięśnie, ale najwyraźniej nie szykowało się żadne przykre mycie głowy.
- Kilkoro tutejszych rzuca w tej chwili klątwę snu na
Casshorna - zaczął Declan. - Kiedy zaśnie, zamierzamy puścić prąd elektryczny
przez wody pobliskiego jeziorka, prąd na tyle silny, by osłabić ogary. Rose i
ja będziemy na nie czekać na pomoście pośrodku jeziorka. Rozbłyśniemy kilka
razy, żeby je zwabić, i pozabijamy te, które przetrwają kontakt z prądem. Kiedy
już zlikwidujemy większość stada, ruszymy za Casshornem.
William mocno zacisnął powieki i potrząsnął głową.
- Jeśli masz lepszy plan, nie krępuj się, podziel się
z nami - zachęcił go Declan.
William milczał przez chwilę.
- Rozbłysk to zbyt mało. Musisz zwabić jak najwięcej
ogarów.
- Chcesz je ściągnąć? - zapytał Declan.
- A kto, ty jesteś zbyt wolny.
- Co masz na myśli? - zainteresowała się niespokojnie
Rose.
- Że zmieni się w wilka i zwabi ogary do nas -
wyjaśnił Declan.
- To samobójstwo - stwierdziła stanowczo.
William się skrzywił.
- I to mówi kobieta, która ma zamiar narazić się na
śmiertelne porażenie prądem.
- A ty skąd znasz takie określenia? - zdziwiła się
Rose.
William zerknął na Declana.
- Nie mówiłeś jej?
- Jakoś nie było okazji. - Błękitnokrwisty wzruszył
ramionami.
- Zostaliśmy przeszkoleni w zakresie sabotażu przemysłowego
- poinformował ją zmieniec. - W przypadku konfliktu pomiędzy Niepełnią a
Dziwoziemią żołnierze Legionu zostaną wysłani do Niepełni, żeby odciąć ośrodki
przemysłowe.
- Niepełnia funkcjonuje dzięki elektryczności - dodał
Declan. - Jeśli zniszczymy elektrownie, wtedy wszystko stanie. Brak prądu to
brak wody, komunikacji, logistyki, wszystkiego. Nawet paliwo jest
przepompowywane za pomocą elektrycznych pomp. Brak prądu oznacza totalną
anarchię.
- Dziwoziemia ma znacznie mniej ludzi niż Niepełnia -
podjął William. - Gdyby doszło do wojny, to zniszczenie ich infrastruktury jest
dla nas jedyną szansą.
- Przerażacie mnie - powiedziała Rose.
- Nie martw się - uspokoił ją Declan. -
Prawdopodobieństwo konfliktu między dwoma wymiarami jest bardzo nikłe.
- To tylko środki ostrożności - dodał William.
- Twoje przygotowanie musi być adekwatne do
możliwości wroga, a nie do jego działań - podsumował Declan.
William skinął głową.
Rose nie wyglądała na przekonaną.
Rozdział dwudziesty piąty
Éléonore wyczuła zbliżające się
kroki chwilę wcześniej, zanim ostrożne pukanie do drzwi przełamało ciszę.
Odłożyła tłuczek i poszła otworzyć. W zasadzie powinna to zrobić Emily, jako
najmłodsza, ale Emily zajęta była gotowaniem martwego kota i nie mogła przestać
mieszać w kociołku. I tak już śmierdziało obrzydliwie, zapach spalenizny był tu
całkowicie zbędny.
Éléonore otworzyła drzwi i zobaczyła znajomą twarz młodej
kobiety. To Ruby, przypomniała sobie. Jedna z prawnuczek Adele.
- Jakiś mężczyzna przyszedł do was - oznajmiła dziewczyna.
Mężczyzna? W Drewnianym Domu? Jakim cudem przeszedł przez
bariery?
- Do mnie czy do twojej prababci?
- Do was, pani Drayton.
Éléonore wytarła dłonie o fartuch i wyszła na zewnątrz.
Na podwórku czekał mężczyzna. Wysoki, czarnowłosy
rówieśnik Declana. Spojrzał na nią i oczy zapłonęły mu dziko bursztynem. W jej
głowie natychmiast rozdzwonił się alarm. Patrzyła w oczy śmiertelnie
niebezpiecznej bestii.
- Zapewne masz na imię William? - powiedziała.
Potaknął milcząco.
- Przyszedłeś tu dla siebie czy może Casshorna?
- Dla Jacka - odpowiedział.
- Rozumiem. - Nie rozumiała, ale wydawało jej się, że
nie powinna tego przyznawać.
Siadł na trawie.
- Dajcie mi znać, kiedy klątwa będzie gotowa. Zwabię
ogary do jeziora.
Éléonore skinęła głową i weszła do środka. Coś
najwyraźniej się wydarzyło. Będzie musiała wypytać Rose, ale nie teraz. Teraz
musieli przyzwać dawną magię.
Dwie godziny później chwiejnym krokiem wyszła na ganek,
blada i wyczerpana. A on wciąż siedział w tym samym miejscu.
- Gotowe - szepnęła. Klątwa zabrała jej wszystkie
siły. - Spieszcie się. Nie utrzyma go zbyt długo.
Bez słowa ściągnął koszulkę, potem buty i spodnie. Stanął
nagi na trawie. Jego ciało skręciło się w potężnym skurczu, mięśnie i kości
zmieniały kształt, płynąc pod skórą niczym roztopiony wosk. Kręgosłup się
wygiął, nogi ugięły i William upadł bezwładnie na trawę. Kończynami szarpnęły
gwałtowne konwulsje. Palce bezradnie darły powietrze. Nowy kościec, mokry od
limfy i krwi, wbił się w mięśnie. Éléonore z trudem powstrzymała dreszcz. Ciało
ugniotło się w nowy kształt. Skórę pokryło gęste czarne futro. Wielki czarny
wilk przetoczył się na brzuch i stanął na nogi.
- Otwórzcie bramę! - krzyknęła. Któryś z młodych
odsunął ciężką belkę i uchylił drzwi.
Wilk dał susa i zniknął w lesie.
Éléonore odprowadziła go spojrzeniem. Potworny,
niewyobrażalny lęk ścisnął jej pierś lodowatą łapą i, osłabła nagle, usiadła
ciężko na krześle. To nie skończy się dobrze.
Tafla jeziorka trwała nieruchomo.
Mulista woda opalizowała zielenią. Popołudnie przerodziło się we wczesny
wieczór, jednak do zapadnięcia ciemności wciąż mieli kilka godzin. Rose
siedziała w niewielkim dmuchanym pontonie, skąd doskonale widziała resztki
pomostu. Warstwy bieżnikowanej gumy całkiem przykryły przegniłe deski. Tutaj
życie Rose może znaleźć swój finał. Kiedy czasem wyobrażała sobie swoją śmierć,
nigdy nie przyszło jej do głowy, że może spotkać swój koniec na starym pomoście
wyłożonym czarną gumą. No, przynajmniej chłopcy byli bezpieczni. Zabrała ich do
Niepełni i zostawiła pod opieką Amy Haire. Nie podobało im się to, ale obaj
wiedzieli, że to nie był dobry moment na kłótnie z siostrą.
Za jej plecami Buckwell i Declan wiosłowali cicho, w
zgodnym wysiłku. Przystań była coraz bliżej. Rose zacisnęła ręce, żeby
powstrzymać ich drżenie. Jeremiah zadzwonił do niej. Komórka poddała się
wreszcie, ale Rose zdążyła odsłuchać wiadomość. Klątwa została rzucona.
Casshorn zasnął. William ruszył do lasu. I teraz Rose siedziała w maleńkim
pontonie, płynąc do przystani, która pod każdym względem spełniała kryteria
śmiertelnej pułapki.
- Jeszcze nie jest za późno, żeby się wycofać -
odezwał się Declan.
Potrząsnęła głową, zerkając na niego spod rzęs. Twarz
miał spokojną, ciało nie zdradzało napięcia. Nie wiedziała, czy się nie bał,
czy tak dobrze ukrywał swój strach, ale wiedziała, że musi zrobić to samo.
Jeśli się nie opanuje, będzie go tylko rozpraszać. A przecież wymusiła na nim,
że weźmie w tym udział po to, żeby go wspomóc, dać mu szanse na zachowanie sił.
Wywróciła oczami.
- Nie ma mowy.
Uśmiechnął się.
- Mieliśmy takie powiedzenie w wojsku - odezwał się
Tom. - Czasem w błędzie, ale nigdy w zwątpieniu. Jak już się zdecydujesz, co
robić i jak się do tego zabrać, nie możesz sobie pozwolić na wątpliwości. Po
prostu to robisz.
Dopłynęli do pomostu. Rose wstała i złapawszy drewnianą
podporę, przyciągnęła ponton do krawędzi. Na nogach miała buty Leanne na
gumowej podeszwie. Były o numer za duże, ale sama nie miała żadnych butów,
które zmniejszałyby ryzyko porażenia, więc te musiały wystarczyć. Nagle cały
ten pomysł wydał jej się wyjątkowo głupi.
William też był tego zdania. Kiedy mu zdradzili plan,
zamknął oczy i potrząsnął głową. Fakt, że to ona wpadła na ten poroniony
pomysł, tylko przydawał całej tej sytuacji mocno ironicznego wydźwięku.
Buckwell podał Declanowi miecze.
- Kiedy kable znajdą się w jeziorze, trzymajcie się
jak najdalej od wody. Będziemy tam. - Machnął w kierunku dachu kościoła
widocznego na wieczornym niebie. - Jeśli któryś z nich przedostanie się do
drogi, mamy maczety. A ja mam moją piłę łańcuchową. Mam tam sześciu ludzi,
każdy z nich będzie w stanie zobaczyć te bestie.
Declan kiwnął głową.
- Powodzenia.
- I wam także - odpowiedział Buckwell i odpłynął.
Miała ochotę wskoczyć mu do pontonu. Do diabła, miała
ochotę wskoczyć do wody i popłynąć do brzegu o własnych siłach.
- Boisz się? - zapytał Declan.
- Tak. - Nie widziała powodu, by kłamać.
- To dobrze. Będziesz czujna.
Patrzyli, jak Buckwell przybija do brzegu, za jego plecami
Thad Smith zamachał rękami. Na brzegu pojawiła się Leanne, dłońmi w gumowych
rękawicach ściskała gruby kabel, którego koniec zanurzyła w wodzie. Huknęło jak
w czasie burzy.
Małe rybki wypłynęły na powierzchnię brzuchami do góry.
- Teraz poczekamy - odezwał się Declan.
Rose wzruszyła ramionami, starając się pozbyć choć odrobiny
napięcia, które spinało jej mięśnie.
- Pamiętaj, przestań rozbłyskać, jak zaczniesz mieć
problemy ze wzrokiem - przypomniał. - Jeśli nie przestaniesz, to źle się
skończy. Nie bądź niemądra.
Kiwnęła głową.
Gdzieś daleko jakiś ptak zaśpiewał przejmująco. Odpowiedziały
mu krzyki drozdów.
- A tak wracając do tej interesującej uwagi, jakobyś
miał niesamowicie płodną wyobraźnię w zakresie życia prywatnego - zaczęła,
próbując jakoś zagadać niepokój. - To było kolejne kłamstwo?
- To zależy, jak na to spojrzeć. To nie do końca
kłamstwo, a jeśli pojedziesz ze mną do Dziwoziemi, to z pewnością usłyszysz
plotki na temat mojej „kreatywności” w łóżku, jeśli chodzi o kontakty z płcią
przeciwną. Sam je starannie rozpuszczałem. Cała sztuczka polega na tym, żeby
takie plotki od czasu do czasu podsycić, wtedy nie cichną.
- Dlaczego w ogóle je rozpuszczać?
- Bo nie lubię być oceniany niczym wołowa półtusza
przez każdą co bardziej przedsiębiorczą młodą damę, szukającą męża. Pomijając
mój nie najlepszy charakter, jestem bogaty, przystojny i jestem parem.
- Nadmiar zainteresowania ze strony kobiet.
Biedactwo.
Declan skrzywił się, w jego oczach błysnął chłód, głos
nagle nabrał twardych, cynicznych nut.
- Jest wielka różnica pomiędzy kobiecym
zainteresowaniem a niekończącym się oblężeniem, nieustającym szturmem słodkich
„poślub mnie, poślub mnie, poślub mnie”. Popatrzyłeś na mnie, czy możemy już
iść do ołtarza? Rozbawił cię mój żart, czy mogę zamawiać sukienkę? Pocałowałeś
mnie, wezwę ojca, będzie zachwycony na wieść o naszych zaręczynach. A dzięki
plotkom jedyne kobiety, które są w stanie zostać ze mną sam na sam, to te,
które nie mają reputacji do stracenia. Nie szukają męża, tylko kochanka albo
sponsora. I szczerze mówiąc, to mi się podoba. Żadnych bolesnych nieporozumień,
żadnych skomplikowanych wyjaśnień.
Patrzyła na niego nieruchomym wzrokiem.
- No co? - zapytał.
- Nic, lordzie Camarine. Absolutnie nic.
Długie wycie rozdarło ciszę wieczoru. Rose poderwała się
na nogi. Gdzieś niedaleko ptaki z hałasem zerwały się do lotu. William był
blisko, a za nim pędziły ogary.
Declan uniósł ręce i strzelił w niebo białą mocą. Poszła w
jego ślady, a potem rozbłysnęła raz jeszcze, tak na wszelki wypadek.
Najpierw wyczuła magię. Lodowatą falą przetoczyła się po
powierzchni jeziorka i uderzyła ją w pierś. Poczuła na skórze tysiące drobnych
igieł. Jej wewnętrzny alarm wył jak opętany: uciekaj! Uciekaj jak możesz
najszybciej i nie patrz za siebie.
Czarne cielsko wypadło z krzaków. Rose przeszyło
spojrzenie bursztynowych ślepi i olbrzymi wilk popędził brzegiem jeziora. Rose
rozbłysła.
Z krzaków wynurzył się pierwszy ogar. Boże, były szybkie.
Kolejny był tuż za nim. Następny... Pierwsza dziesiątka,
może tuzin. Awangarda. Rose starała się nie poddawać panice. Musi to zrobić,
upomniała samą siebie. Nikt jej tu nie zastąpi. Żadnych szans na ucieczkę. Z
jakiegoś powodu ta myśl przyniosła jej ukojenie. To było proste, zupełnie jak
sprzątanie biur. Miała określoną ilość pracy do wykonania, zanim pójdzie do
domu. Nie ma co panikować.
- Co takiego powiedziałem? - odezwał się Declan.
- Nie teraz. - Uniosła dłoń i pozwoliła, by białe
nici magii zatańczyły jej na palcach, wabiąc ogary. Bestie wlazły do wody.
Pływały jak psy, ale łby miały zanurzone. Czy one w ogóle potrzebowały
powietrza? - zastanawiała się Rose.
Proszę, niech się uda. Niech się uda.
Proszę.
W połowie drogi pierwszy z ogarów zadygotał. Z wysiłkiem
przepłynął jeszcze kilka jardów i zatonął. Rose odetchnęła z ulgą. Dwa kolejne
utonęły. Czwarty wciąż płynął. Jeden na cztery. Lepiej, niż ośmieliłaby się zakładać.
Ogar dopłynął w końcu do pomostu. Ociężale próbował
wydostać się z wody. Gdy jego łeb znalazł się ponad linią pomostu, Rose
zdmuchnęła go jednym strzałem bieli.
- Za mocno - ocenił Declan. - Zredukuj trochę
intensywność rozbłysku. Przed nami długa droga. Dlaczego jesteś zła?
Reszta ogarów zaczęła włazić do wody.
- Rose?
Rozpoznała ten uparty ton. Nie odpuści.
- Powiedziałeś, że jedyne kobiety, które zaszczycasz
swoją uwagą, to albo dziwki, albo kurwy, i to ci właściwie odpowiada.
Zastanawiam się tylko, do której kategorii ja się zaliczam. Nie chciałabym
stworzyć tu jakiegoś bolesnego nieporozumienia.
Klinga świsnęła ostro i przecięła wyłażącego z wody ogara
na pół. Declan kopnięciem wrzucił ścierwo do wody.
- Do żadnej.
Nic nie powiedziała.
Wyprostował się, kątem oka obserwując ogary.
- Kiedy byłem mały, zobaczyłem sztukę na iren-graju,
pod tytułem „Gniew Aesu”. To coś podobnego do filmów z Niepełni. To historia o
Aesu, wodzu niewielkiego plemienia, który stanął przeciwko wielkiemu imperium i
zwyciężył. Wyraźnie pamiętam scenę, w której Aesu, wielki, w kolczastej zbroi,
miał wyruszyć na bitwę, której nie mógł wygrać. Stał w swoim namiocie,
pogładził czułe twarz swojej żony i powiedział jej: „Jesteś miarą mego gniewu”.
Miałem wtedy dwanaście lat i uznałem te słowa za wyjątkowo idiotyczne.
Kolejny ogar dopłynął do pomostu. Z wody wynurzył się
ohydny łeb. Rose jednym rozbłyskiem rozłupała czaszkę bestii na pół.
- Po latach zrozumiałem tę
scenę, ale dopiero teraz to czuję wyjątkowo wyraźnie. - Dwoma krótkimi cięciami
ściął głowę kolejnej bestii. - I nigdy bym ci tego nie powiedział, gdybyś nie
uparła się, że staniesz na tym pomoście, bo to oznacza, że też to czujesz.
Jeszcze niedawno chodziło o honor, obowiązek i moją nienawiść do Casshorna.
Teraz chodzi o ciebie.
- O mnie? - Próbowała skupić uwagę na następnej
grupie ogarów wchodzących do wody.
- Oddałbym wszystko, żebyś była bezpieczna. Muszę
więc zabić Casshorna. Prosty układ. On musi umrzeć, żebyś ty mogła żyć. Dwie
strony tej samej monety. Kocham cię i jesteś miarą mojego gniewu.
- Co powiedziałeś? - Błysnęła zbyt mocno i do tego
chybiła.
Zrobił krok i posłał skoncentrowany wybuch bieli w trzy
ciała rozcinające wodę.
- Powiedziałem, że cię kocham, Rose. Uważaj z tym
rozbłyskiem.
Rose chwiała się na nogach.
Zacisnęła zęby i nie poddawała się, walcząc, by nie upaść. Magia w jej wnętrzu
już niemal się wyczerpała. Musiała sięgać bardzo głęboko, by jej dobyć, i były
to ostatnie rezerwy.
- Wszystko w porządku? - usłyszała Declana.
- Tak - odpowiedziała.
Sinofioletowe ciała unosiły się na powierzchni ciemnych
wód jeziora, a srebrzysta krew rozlewała się po tafli niczym tęcza oleju.
Srebro zalało też gumę pod ich stopami. Rose zdążyła się już raz poślizgnąć i
ledwie zachowała równowagę. A ogarów wciąż przybywało. Po dwa, po trzy,
odpryski hordy niewrażliwe na porażenie prądem płynęły ku nim przez noc, przez
zwłoki pobratymców i wspinały się na pomost. Oczy płonęły im srebrem, zęby
straszyły szkarłatem. Obok niej Declan machał mieczem, mechanicznie,
nieustająco. Jak robot.
Kolejny ogar. Rozbłysk.
Rozbłysk.
Rozbłysk.
Puls walił jej w skroniach niczym gigantyczny bęben.
O jeden błysk za dużo. Straciła ostrość wzroku.
- Ja już nie mogę - powiedziała, podnosząc maczetę
otrzymaną od Toma Buckwella. Ogar wdrapał się na pomost, a Rose uniosła ostrze.
Szara maź spryskała jej buty.
- Czy to się nigdy nie skończy? - Była śmiertelnie
zmęczona. Palce Declana zacisnęły się na jej nadgarstku. Przyciągnął ją do
siebie i pocałował, usta miał ciepłe i suche.
- To koniec. Więcej już ich nie ma. Wyciągają kabel z
jeziora.
- To koniec? - upewniła się.
- Tak.
Tafla jeziora poszarzała od krwi ogarów. Ciała unosiły na
powierzchni.
- Miałeś rację - powiedziała cicho. - Sama nigdy nie
dałabym rady.
- Co powiedziałaś?
- Że miałeś rację...
Posłał jej oślepiający uśmiech.
- Raz jeszcze, moja pani?
- Miałeś rację - powtórzyła ze zmęczonym uśmiechem.
- To mi się chyba nigdy nie znudzi, biorąc pod uwagę,
jak rzadko tego doświadczam.
Piętnaście minut później Tom Buckwell podpłynął, aby
zabrać ich na brzeg. Rose przyglądała się, jak kilkoro jej sąsiadów pod
kierunkiem Toma wylewa benzynę do jeziorka. Kiedy pierwsza iskra rozkwitła w
pomarańczowy płomień, Rose poczuła ogromną satysfakcję. Przynajmniej póki
Declan nie stanął obok. Gardło jej się zacisnęło. Teraz on miał ruszyć za
Casshornem, już nie mogła mu pomóc.
Odwróciła się w jego stronę. Twarz Declana była niczym
bryła lodu, zimna, zamknięta. Za jego plecami, w cieniu, czekał William.
Wszystko albo nic. Albo wróci cały i wtedy będą mieli wszystko, albo nie wróci
i nie będą mieli nic. Tak strasznie chciała rzucić mu się na szyję, ale
wiedziała, że to tylko wszystko utrudni im obojgu. Czuła, że Declan zmaga się
ze sobą, walcząc o zachowanie kontroli.
Spojrzała w jego zielone oczy.
- Kocham cię - powiedziała. - Wróć do mnie żywy.
Skinął głową, odwrócił się bez słowa i odszedł. William
ruszył za nim.
Coś w niej pękło. Stała nieruchomo, walcząc z potwornym
bólem, starając ze wszystkich sił wziąć się w garść.
- Jeszcze nie umarł - odezwał się Tom za jej plecami.
Rose odwróciła się ku niemu.
Olbrzym patrzył na nią.
- Poczekaj, aż przestanie oddychać, zanim urządzisz
pogrzeb.
Po prostu kiwnęła głową.
- No dobrze, nie stój tu całą noc, czeka nas
sprzątanie.
Sprzątanie brzmiało dobrze. Zresztą każde zajęcie brzmiałoby
dobrze. Była gotowa robić wszystko, byle nie czekać. Ruszyła za Tomem na
przeciwległy brzeg. Jennifer Barran podała jej kij zakończony hakiem. Rose
zahaczyła ścierwo ogara i zaczęła holować je do brzegu. Nie zdawała sobie
sprawy, jak bardzo była wykończona, to ciało było cięższe niż blok cementu.
Wyciągała trzecie, gdy Tom rzucił swój hak i zaklął.
- Kto, do diabła...?
W ich stronę pędził mężczyzna o twarzy tak pobladłej i
ściągniętej, że trwało sekundę, zanim Rose go rozpoznała. Thad pędził, jakby jego
życie od tego zależało. Rzuciła kij i ruszyła w jego stronę o krok za Tomem.
Pozostali poszli w jej ślady.
- Ogary.
Niemożliwe. Zabili wszystkie.
- Jak dużo? - zapytał Buckwell.
- Od cholery - Thad splunął na ziemię. - Rozpieprzyły
ciężarówki. Jesteśmy odcięci.
Tylko jedna droga wychodziła ze Wschodnich Wrót. Bez
samochodów dotarcie do Niepełni było prawie niemożliwe. Byli cztery mile od
granicy. Rose popatrzyła po ludziach, którzy ją otaczali: sześcioro wraz Thadem
i Buckwellem.
- Idziemy do Drewnianego Domu - zdecydował spokojnie
Tom. - Trzymacie się razem, maczety w pogotowiu.
Poszli za nim, okrążając jezioro prawym brzegiem.
Dwie postacie wypadły z zarośli, biegnąc ile sił w nogach.
Declan i William zmierzali prosto ku grupie Rubieżników.
- Zmiana planów - wychrypiał Declan, gdy się
zbliżyli. - Casshorn nas przechytrzył. Jego rezerwy nadciągają.
- Nie damy im rady w otwartym terenie, jest ich zbyt
wiele. - Oczy Williama płonęły bursztynowo.
- Potrzebujemy miejsca, w którym zdołamy się obronić
- powiedział Declan. - Macie więzienie?
Buckwell popatrzył na niego jak na wariata.
- Ratusz?
- Nie - pokręcił głową.
- Na Boga, to co macie? - warknął William.
- Kościół! - krzyknęła Rose. - Mamy kościół.
William popatrzył na Declana, ten wzruszył ramionami.
- Widziałem go, to niewiele, ale musi wystarczyć.
Prowadź.
Pobiegli ulicą obok niewielkiego sklepu, którego
właścicielem był ojciec Thada, obok siedliska producentów metamfetaminy, w dół
zbocza, prosto do kościoła. Wpadli do środka jak nawałnica. George Farrel
wyskoczył zza ołtarza ze strzelbą w dłoniach. Jego wzrok skupił się na
Declanie, w oczach płonęło szaleństwo.
- Precz z domu Boga, bluźnierco! - Lufa strzelby
podskoczyła do góry.
William doskoczył do niego i jednym ciosem zwalił księdza
z nóg. Farrel upadł i już się nie podniósł.
- Zaryglujcie drzwi. Ustawcie ławki po bokach -
polecił Declan. - Potrzebujemy wąskiego przejścia, żeby nie mogły nas dopaść
wszystkie naraz.
Rose złapała za najbliższą ławkę. Z drugiego końca stanęła
Leanne, razem wrzuciły jedną ławkę na drugą. W minutę ich dziewięcioro
zgromadziło ławki w dwóch stosach, zostawiając między nimi wąskie przejście
wiodące do wejścia.
Potężne uderzenie wstrząsnęło drzwiami. Rose szarpnęła się
przestraszona. Leanne się wycofała do ołtarza i Buckwella. Declan i William
jednocześnie zrobili krok do przodu. Declan trzymał w dłoniach miecze, William
nóż.
- Cofnij się, Rose - polecił ten pierwszy.
Nawet nie drgnęła, stała bez ruchu za ich plecami.
Kolejne uderzenie niemal wyrwało drzwi.
- Nie masz już sił na kolejny rozbłysk - przypomniał
jej Declan.
- Wciąż mam więcej od nich - odpowiedziała cicho.
Spojrzał ponad jej głową na sześcioro ludzi zbitych w
ciasną gromadkę przy ołtarzu i nic nie powiedział.
Drzwi z hukiem wyleciały z zawiasów. Zobaczyli cudownie piękny
zachód we wszystkich odcieniach żółci i czerwieni, ze złotą monetą słońca
toczącą się po horyzoncie. Ogary powoli, z wahaniem, przekroczyły progi
kościoła. Za nimi szedł mężczyzna w opończy, niemalże absolutnie czarny na tle
zachodzącego słońca, jakby wycięty z ciemności. Poruszał się dziwnie, jakby
podskakując przy każdym kroku, sprawiał wrażenie, że nie pamięta, jak się
chodzi prosto. Głęboki kaptur zakrywał jego twarz. Zatrzymał się w progu i
przemówił, a jego głos poniósł się nawą, zaskakująco czysty i wyraźny:
- Jakim skromnym, osobliwym miejscem jest ten dom
zamordowanego Boga. Znajduję to miejsce nieoczekiwanie odpowiednim dla naszej
finalnej walki. Mówi się, że bogowie zamieszkują świątynie wzniesione w ich
imieniu. Kiedy już mnie więc nasycicie, zburzę ten budynek do fundamentów, a na
jego gruzach wzniosę dom nowego boga. Świątynię ku mojej czci. Albowiem
zrozumiałem, czym jestem. Stałem się bogiem. - Przechylił głowę. - Może nawet
usłyszę krzyk, kiedy On ucieknie z ruin swego domu. W końcu jest Bogiem żalu i
współczucia, powinien umieć rozpaczać.
- Widzę, że straciłeś już nawet te żałosne resztki
zdrowego rozsądku - odezwał się Declan tonem przesyconym pogardą. - Nie jesteś
żadnym bogiem. Jesteś rozpuszczonym dzieciakiem, jak zawsze. Po prostu
przestałeś już nawet udawać dorosłego.
- Dzieciakiem, który na wylot przejrzał waszą
pułapkę. To był dobry plan jak na taki ograniczony umysł jak twój, Declanie.
Miał tylko jedną małą wadę. Widzisz, oni wysłali mi człowieka, a zanim
przystąpiłem do uczty z jego magii i ciała, powiedział mi wszystko, co chciałem
wiedzieć, i jeszcze więcej. Znałem dokładnie ich możliwości i przewidziałem
klątwę, nawet dałem im środki konieczne, by ją rzucić, dostarczone zresztą
przez ciebie. Wszechświat jest dla mnie tak oczywisty. Odsłania przed moją
mądrością swoje sedno, niczym kwiat. Dobrze się spisałeś, ale nie zdołasz zabić
boga, Declanie.
- Zobaczymy - powiedział Declan.
Casshorn zwrócił się w stronę Williama.
- Mój synu. A ty wybrałeś wreszcie stronę, po której
chcesz stanąć?
- Tu nigdy nie było żadnego wyboru - warknął gardłowo
William. Czoło miał zroszone potem, w oczach płonęło szaleństwo.
- Dam ci tę jedną szansę mój synu, albowiem jesteś
moim jedynym dziedzicem - ton głosu Casshorna stał się miły i uprzejmy. - Zabij
Declana, a pozwolę ci uciec.
William uśmiechnął się. Jego twarz była bladą maską,
uśmiech tylko obnażeniem zębów. Wyglądał wręcz nieludzko.
- Służyłem razem z nim siedem lat w oddziale, w
którym ty wytrzymałeś jakiś kwadrans. Gdybyś zdołał wytrwać, zamiast uciekać
jak pies z podkulonym ogonem, szczając pod siebie ze strachu, tobyś zrozumiał.
Jeśli jestem komukolwiek winien choć odrobinę lojalności, to jemu. Nie tobie.
To dobrze, że zdecydowałeś się być bogiem, bo ja zamierzam udać się do miejsca,
które nie ścierpi żadnego boga.
- Więc postanowione. - Casshorn uniósł ramiona. - Nie
macie księdza, żeby udzielił wam ostatniego namaszczenia, ale nie obawiajcie
się. Ponieważ ja daję wam rozgrzeszenie i komunię. Wybaczam wam przeszłe
grzechy i przyjmuję do swej zagrody poprzez spożycie waszego ciała i mocy.
- Skończ już z tym - ponaglił go Declan.
Casshorn zdarł płaszcz. Jego ciało przestało być już
ludzkie. Kończyny były długie i umięśnione, palce groteskowo wielkie i
zakończone jeszcze większymi szponami. Skóra stała się fioletowa i żółta. Z
kręgosłupa wyrosły kolce sterczące dziwacznym pióropuszem nad zgarbionymi
ramionami. Twarz całkiem straciła człowieczeństwo. Oczy lśniły szarością,
druga, skośna para otworzyła się na policzkach. Otworzył usta, by mogli zobaczyć
gąszcz krwistoczerwonych zębów.
Za plecami Rose ktoś zwymiotował gwałtownie.
Declan zawinął mieczem.
Casshorn odchylił głowę i zaskrzeczał ochryple.
Bliźniaczy strumień ogarów popłynął do przodu.
Z nieludzkim warkotem William rzucił się na nie, jego twarz
zmieniła się w maskę demona. Ciała padały pokotem, a srebro się lało. Przykryły
go niemal, a on ciął, szybciej, niż można było nadążyć wzrokiem. Tej strasznej
rzezi towarzyszył dziwny obłąkany dźwięk pełen anormalnej radości i Rose
uświadomiła sobie, że William śmiał się ile tchu w piersi.
Macki mrocznej magii, czarne węże poznaczone fioletem i
żółcią, popełzły w stronę Declana. Oczy błękitnokrwistego stały się białe i
eksplodował falą rozbłysku. Płonąca biel zderzyła się z chorobliwym fioletowym
blaskiem. Siła tego uderzenia niemal zbiła Rose z nóg.
Kościół zatrząsł się w posadach.
Za plecami Casshorna pękł dźwigar.
Cięcia na twarzy Declana spływały krwią. Rose zobaczyła,
jak na plecach ukochanego ponownie pojawia się czerwona plama. Magia Casshorna
zyskała stopę. I kolejną. Byli sobie równi mocą, ale Declan był zmęczony.
Powinna była powstrzymać go przed wejściem na pomost...
Strumienie srebra popłynęły z oczu Casshorna. W gardle
bulgotał mu warkot. Jego magia zepchnęła biel Declana o kolejną stopę. Jeśli
rozbłysk Declana zgaśnie, Casshorn zmiecie ich wszystkich z powierzchni ziemi.
Rose stała, nietknięta, cała i zdrowa, pośrodku chaosu,
słuchając, jak kościół powoli wali się wokół nich, jak ogary zdychają pod nożem
Williama, i uświadomiła sobie, że za chwilę zobaczy, jak Declan umiera. A jego
śmierć zapoczątkuje reakcję łańcuchową. Jeden po drugim zginą wszyscy, których
znała, i sama Rubież też zginie. Nie mogła na to pozwolić.
Zebrała siły. Musiała sięgać bardzo, bardzo głęboko,
zupełnie jakby wyrywała sobie serce z piersi. Skupiła się na jednym tylko
punkcie, kondensując moc tak mocno, że aż dygotała z wysiłku.
Mroczna magia parła naprzód. Ze skórzanego kubraka Declana
ciekła krew.
Rose żałowała, że nie pożegna chłopców. Żałowała, że nie
może im powiedzieć, jak bardzo ich kocha i żeby się nie martwili i słuchali
Babci. Żałowała, że nie dane im było z Declanem spędzić trochę więcej czasu
razem.
Wzięła głęboki oddech. Bolało tak bardzo, że zacisnęła
powieki. A potem otworzyła oczy i uwolniła moc. Całą. Wszystko, czym była, co
sprawiało, że żyła, wszystko to dodała, by Declan i chłopcy mogli żyć dalej.
Magia wystrzeliła oślepiającym światłem, skupiona niczym
igła. Przeszyła rozbłysk Declana i napierającą nań ciemność. I Rose zobaczyła
twarz Casshorna, zastygłą w odrażającym grymasie przerażenia, z oczyma i ustami
otwartymi szeroko ze zdumienia i grozy zarazem. Usłyszała, jak Declan krzyczy.
Białe światło przecięło Casshorna niczym nóż. Dwie połowy
odrażającego ciała stały nieruchomo przez ułamek sekundy, a potem każda upadła
w przeciwnym kierunku.
Ciemność połknęła Rose.
Ciemność.
Ciemność nieprzenikniona, wszechobecna, pusta. Była niczym
mur odcinający Rose od świata. Gdyby tylko mogła się przez niego przebić... Nie
chciała umierać. Chciała podnieść ręce i rozerwać zasłonę ciemności, ale nie
miała rąk, więc nie mogła nic zrobić, a czerń wciągała ją coraz głębiej w swoją
otchłań.
Błyskawica rozdarła ciemność. Przez chwilę Rose poczuła,
że obejmuje ją ramię Declana, zobaczyła jego oczy, usłyszała, jak jego usta
powtarzają nieustannie: „Nie zostawiaj mnie!”.
A potem ciemność ją chwyciła i Declan zniknął.
Cienkie promienie poszarpały mrok, a Rose krzyczała, bo
Declan trzymał ją w uścisku i rozbłyskał raz za razem, napełniając ją swoim
życiem, a jego magia wiązała ich ciała w jedno tuzinem białych nici.
Rozdział dwudziesty szósty
Rose otworzyła oczy. Jasny dzień.
Sufit nad jej głową znaczyła wyjątkowo znajoma żółta
plama. Pojawiła się dwa lata temu, gdy Jack w postaci rysia zagonił dzikiego
kota na strych. Rose była przekonana, że to koci mocz.
- Obudziłaś się - usłyszała cichy głos Babci.
Popatrzyła na nią wielkimi oczami. Potworny strach niemal
pozbawił ją tchu.
- Declan?
- Żyje. Ledwie, ale zjadł rano trochę rosołu, więc
wierzę, że z tego wyjdzie.
- Chłopcy?
- W porządku. Nic im nie jest. Thad zginął. Tom
Buckwell stracił nogę. Jennifer i Ru nie dali rady, ale cała reszta jakoś
przetrwała tę burzę.
Rose odetchnęła.
Niebieskie oczy Babci zaszkliły się łzami.
- Nigdy więcej, słyszysz? Nigdy więcej. Jeśli kiedyś
coś takiego się jeszcze powtórzy, pojedziesz do Niepełni i pozwolisz, by kto
inny zajął się walką.
- Dobrze. - Rose wyciągnęła rękę i dotknęła dłoni
Babci. - Już dobrze.
- Prawie mi umarłaś, dziecino. Twój błękitnokrwisty
ledwie dał radę przywrócić cię do życia.
- A co stało się z Williamem?
- Odszedł. Bez słowa. Zniknął, gdy tylko wszystko się
skończyło.
Declan stanął w drzwiach. Zobaczył Rose i z trudem
przełknął ślinę. Babcia wstała i cicho odsunęła się na bok. Rose wyciągnęła
ramiona. Wszedł do środka powoli i usiadł na podłodze obok jej łóżka. Ujęła
jego dłoń w swoje i zasnęła.
Obudziła się w swoim łóżku.
Wpadające przez okno światło pozwoliło jej zgadnąć, że jest późny poranek. W
ciągu nocy budziła się kilka razy, ze strachu, bo wydawało jej się, że jej życie,
Declan u boku, że to wszystko tylko jej się śniło. Spał obok łóżka na stosie
koców i był obok za każdym razem, kiedy przerażenie otwierało jej oczy.
Wreszcie zsunęła się z łóżka, położyła przy nim i zasnęła spokojnie w jego
ramionach. Kiedy ocknęła się raz jeszcze, odkryła, że zwinięty w kłębek Jack
spał w jej nogach, a zmarznięty George w jej łóżku. Teraz chłopcy i Declan
zniknęli, a ona leżała na miejscu George’a. Nie zmartwiła się. Wiedziała, że
nie wyjechałby bez niej.
Wszystko wydawało się takie nierealne. Leżała dłuższą
chwilę, badając palcami uważnie teksturę prześcieradła i próbując się
przekonać, że to rzeczywistość, a nie halucynacja, która zamroczyła jej zmysły
na chwilę przed śmiercią w kościele. Nie udało jej się. Wreszcie zmusiła się, by
wstać. Skoro to halucynacja, to w sumie może się nią cieszyć, póki ta trwa.
Mięśnie w nogach miała jak z waty, ale jakoś udało jej się
dojść do łazienki, a potem do kuchni, zanim zupełnie odmówiły posłuszeństwa.
- Rose! - Babcia z hałasem odstawiła czajnik na
kuchenkę, złapała osuwającą się wnuczkę i pomogła jej usiąść na krześle.
- Gdzie oni są?
- Na zewnątrz. Poszedł się przejść. Nie może jeszcze
biegać, ale nie uleży w łóżku. Posłałam łobuziaków z nim, w razie gdyby się
wywalił. - Postawiła przed Rose miskę czekoladowych kuleczek. Dziewczyna
wsunęła łyżkę do ust.
- O Boże, to jesz nalepsza szecz, jaką kiedykolwiek
jadłam.
- Bo od czterech dni nie miałaś nic w ustach.
Płatki przyjemnie chrupały w ustach. Rose opróżniła
miseczkę i natychmiast zrobiło jej się niedobrze.
- Jeszcze? - W oczach Babci zabłysły iskierki.
- Lepiej nie. To, co zjadłam, usiłuje wrócić do
miski.
- Popij herbatą, pomoże.
Siorbnęła gorącego, aromatycznego naparu.
- Co stało się z urządzeniem?
- Jeremiah i reszta zaciągnęli je do Niepełni, rżnąc
piłami łańcuchowymi wszystko, co próbowało z niego wyleźć. Przeklęte ustrojstwo
umarło, jak tylko przekroczyliśmy granicę. Oblali je betonem, zawieźli na
wybrzeże i utopili w oceanie. Widziałam to na własne oczy. Twój błękitnokrwisty
nie dawał mi spokoju, póki nie zgodziłam się wyruszyć z nimi. Przestań się
gapić w to okno. Niedługo wróci.
Rose spojrzała w kubek z herbatą.
- Na czym stanęło między wami? - zapytała Babcia
cicho.
- Nie jestem pewna - mruknęła Rose.
- Planuje wyjechać do Dziwoziemi, jak tylko będzie
mógł. I jest zdecydowany zabrać ciebie ze sobą.
- Co twoim zdaniem powinnam zrobić?
Zakłopotanie na moment odmalowało się na twarzy Babci.
- To jeden z tych momentów, gdy mądrość starości
staje w obliczu pasji młodości. I wiesz, co się dzieje w takich razach?
Rose westchnęła.
- Zaraz się dowiem?
- Mądrość gasi nadzieje namiętności i przestajesz
odzywać się do swojej Babci. - Éléonore splotła dłonie. - Wiesz, że cię kocham,
Rose. Muszę ci to powiedzieć, nawet jeśli mnie za to znienawidzisz. Nie miałam
szczęścia w miłości. Kochałam do szaleństwa. Namiętnie. Moja miłość należała do
tych, które płoną tak jasno, tak intensywnie, że aż oślepiają. Kiedy ten ogień
nieco już przygasł i zaczęłam widzieć wyraźnie, odkryłam, że tak naprawdę to
najbardziej zależało mi na mężczyźnie, w którym znalazłabym oparcie.
Mężczyźnie, który byłby przy mnie bez względu na okoliczności, na dobre i na
złe. I to była jedyna rzecz, której Cletus nigdy mi nie dał. Kochał mnie.
Tęsknił za mną. Nasze łoże stawało w płomieniach namiętności. Ale kiedy go
potrzebowałam, wystarczyło, że odwróciłam wzrok, a on znikał w pogoni za jakimś
błędnym ognikiem. Więc kiedy ci to mówię, musisz pamiętać, że przemawia przeze
mnie całe życie gorzkich rozczarowań. Twój Declan to marzenie. Odważny,
stanowczy, silny i dobry. Nie zapominajmy o bogactwie i szlacheckiej krwi w
żyłach.
- Do tego jest arogancki, protekcjonalny, despotyczny
i snobistyczny - uśmiechnęła się Rose.
- Ćśś. Prosiłaś o moją opinię, to ją właśnie dostajesz.
Declan jest wszystkim, czego może zapragnąć kobieta. A wygląda... - Babcia
westchnęła z rezygnacją. - Sama wiesz, jak wygląda. Mam ponad setkę, a jeszcze
serce zabije mi szybciej, kiedy na niego patrzę. Musisz zapytać się sama
siebie, czy taki mężczyzna chciałby kobiety takiej jak ty.
- Myślę, że chce mnie poślubić. Postawiłam sprawę
bardzo jasno, że rola jego zabaweczki w ogóle nie wchodzi w grę.
- Prosiłaś mnie o szczerość. - Éléonore znów
zacisnęła dłonie. - Jesteś moją wnuczką, Rose. Nie ma dziewczyny bystrzejszej i
ładniejszej od ciebie. Zasługujesz na wszystko, co najlepsze, i gdybym tylko
mogła, dałabym ci to. Ale ty i Declan nie jesteście na tej samej pozycji.
Sądzę, że go kochasz. I on jest przekonany, że bardzo cię kocha. Teraz. Ale czy
kocha cię na tyle głęboko, żeby spędzić z tobą życie? Tyle się wydarzyło.
Obojgu wam ta walka na śmierć i życie rozgrzała mocno krew. Ale w końcu on
wróci do domu, tam gdzie jest arystokratą i co wtedy? Nawet jeśli teraz myśli o
ślubie, co się stanie, kiedy jego przyjaciele i rodzina cię zobaczą? To
szlachta, Rose. Od urodzenia wiodą uprzywilejowane życie, nie wiedzą, jak to
jest wyskrobywać ostatni grosz, żeby kupić chleb dla dzieci. Może on to teraz
rozumie, ale jego rodzice? Co się stanie, gdy on uprze się, by mimo wszystko
cię poślubić, a oni go za to odrzucą? To może go zmienić w zgorzkniałego,
przykrego człowieka. Może już zawsze winić za to ciebie. Nie pozwoli ci nigdy
zapomnieć, że dla ciebie odrzucił wszystko.
Rose wpatrywała się w zawartość kubka.
- Jeśli z nim pojedziesz, musisz wiedzieć, że możesz
skończyć jako kochanka bogacza albo pozbawić go wszystkiego - powiedziała
Babcia. - Nie sądzę, żebyś tego właśnie chciała. Myślę, że za bardzo go
kochasz. I boję się, że on złamie ci serce. No, powiedziałam, co miałam do
powiedzenia. Przemyśl, Rose. Przemyśl to dobrze, zanim pozwolisz mu całkiem cię
połamać.
Rose siedziała na werandzie. Może powinna stać, ale nie
czuła się jeszcze na siłach. Declan czekał przed nią, stojąc na trawie.
Doskonale wiedziała, że za jej plecami stoi Babcia, a chłopcy nasłuchują zza
poręczy. Trzy dni trwało, zanim doszła do siebie na tyle, by móc ruszyć w
podróż. Trzy dni z Declanem u boku, który nieustannie pokazywał jej, jak to
może być. Czekała ją bardzo trudna rozmowa.
- Tak więc trzecie zadanie - zaczęła.
Declan uśmiechnął się, a jej serce wywinęło koziołka.
- Mogłabyś mi zadać coś łatwego. Poproś, żebym ci
nazrywał kwiatków.
- Nie mogę tego zrobić.
Jego uśmiech zgasł.
- Dobrze.
Rose nabrała powietrza.
- Chcę, żebyś mi zaufał.
Było jej zimno i gorąco jednocześnie. Niepokój wędrował po
skórze dreszczem, jakby była dzieckiem, które zniszczyło rodzinną pamiątkę i
teraz czekało na karę.
- Jeśli wykonasz wszystkie zadania, będziesz miał do
mnie prawo. Będę do ciebie należeć. Stanę się twoją własnością.
- Wtedy tak sformułowałem przysięgę, żeby była dla
mnie jak najkorzystniejsza - odparł. - Nie chcę cię posiadać na własność, Rose.
Chcę, żebyś mnie chciała, i wydaje mi się, że chcesz.
Nie mogła pozwolić, by zbił ją z tropu.
- Rozumiem, dlaczego tak to sformułowałeś. Nie
zmienia to jednak faktu, że muszę zaufać ci bezgranicznie, żeby pozwolić ci
wygrać.
Wzniósł ręce, a jego głos nabrał chłodnych tonów.
- Chcesz, żebym poślubił cię tu i teraz? Jeśli to
jest jedyny sposób, by cię zdobyć, zrobię to.
Skrzywiła się.
- Tego właśnie nie chcę.
- To czego chcesz?
Wyprostowała się.
- Chcę trzech kart obywatelskich dla mnie i chłopców.
Pojadę z tobą do Dziwoziemi. Przedstawisz mnie swojej rodzinie i przyjaciołom.
Jeśli po miesiącu nadal będziesz chciał mnie poślubić, wtedy za ciebie wyjdę.
Patrzył na nią zaskoczony.
- Jaki w tym sens?
- Dajesz mi możliwość zabrania kart nadania i
zniknięcia w chwili, gdy tylko przekroczymy granicę.
- Boisz się, że źle cię potraktuję?
- Tu chodzi o zaufanie, Declan. Ja ci zaufam, że
zabierzesz mnie do Dziwoziemi nie po to, żeby zabić dzieci, sprzedać mnie na
aukcji albo zrobić sobie ze mnie kochankę, którą porzucisz, gdy tylko jakaś
szlachcianka przyciągnie twoją uwagę. A ty mi zaufasz, że pojadę z tobą i
poślubię cię z własnej woli, a nie z powodu jakiegoś głupiego zadania.
Rysy jego twarzy zlodowaciały w wyrazie nienaturalnego
spokoju.
- Tak mnie oceniasz? Uważasz mnie za kogoś, kto
morduje dzieci i wykorzysta cię bez skrupułów?
- Nie - zaprzeczyła żywo. - Nie. Chcę z tobą być,
Declanie. Bardzo cię kocham. Ale twoja rodzina może mnie znienawidzić, ty
możesz zmienić zdanie. Jeśli spełnisz moje warunki, zawsze będziesz miał
wyjście. Nic nie tracisz.
- Więc chcesz, żebym ci zaufał, ale ty mi nie ufasz -
stwierdził.
- To jest zadanie - odpowiedziała. - Trzy karty,
trzydzieści dni. Nie zmienię zdania.
Wyraz jego twarzy nie zmienił się ani odrobinę.
- George, w moim pokoju jest drewniane pudełko.
Przynieś je. Będziesz miała swoje karty. Zacznij się pakować.
Cały dzień zszedł im na zbieraniu
rzeczy, choć mieli ich tak niewiele. Nie mogli wziąć dużo bagażu, tyle, co byli
w stanie unieść na plecach. Rose spakowała trochę ubrań na zmianę. Chłopcy
zabawki i trzy tomy „Inu Yashy”. Pieniądze z Niepełni nie miały żadnej wartości
w Dziwoziemi, więc Rose oddała wszystko Babci. Sama zamierzała pojechać do
nowego świata bez grosza przy duszy.
Declan zmienił się z powrotem w błękitnokrwistego z
Dziwoziemi. Skórzana lamelka, wielgachny miecz i płaszczysko z wilka wróciły na
swoje miejsce. Tak samo wyniosły wyraz twarzy. Nie powiedział do Rose więcej
niż dwa słowa.
Pożegnali się z Babcią wśród łez.
- Jedź ze mną - prosiła Rose.
Éléonore przytuliła ją w odpowiedzi.
- Nie mogłam zostawić Cletusa, nawet gdybym chciała.
Nie miałam dokąd pójść i żadnych środków, by udać się za ocean. Ale ty będziesz
miała wybór. Jeśli ci się nie uda tam, zawsze będziesz mogła wrócić tutaj.
Zawsze, Rose. Bez względu na okoliczności, bez żadnych pytań. Pozwól mi to dla
ciebie zrobić, może będę mogła spać spokojniej.
- Przyjedziemy z wizytą następnego lata - obiecała
Rose.
Kiedy ruszyli ścieżką w stronę Boru, Rose obejrzała się i
zobaczyła Babcię na werandzie, miała zagubiony wyraz twarzy.
George pociągnął nosem.
- Następnego lata namówimy ją, żeby pojechała z nami
- pocieszyła go Rose.
Szli większość dnia. Bór stawał się coraz ciemniejszy i
bardziej obcy, pnie były grubsze, gałęzie bardziej poskręcane. Dziwne
stworzenia skakały w koronach drzew, niesamowite kwiaty rozkwitały między
korzeniami.
Wreszcie Declan zatrzymał się.
- Granica - oznajmił.
Chwila prawdy. Albo mieli w sobie dość magii, by ją
przekroczyć, albo nie. Rose ujęła braci za ręce i zrobiła krok do przodu.
Ciśnienie niemal ją przygniotło. Z trudem nabrała powietrza i zrobiła kolejny
krok i jeszcze jeden, i jeszcze, i znaleźli się po drugiej stronie.
Wypełniła ją niesamowita lekkość. Magia pulsowała w niej,
silna, żywa, i Rose roześmiała się cicho ze szczęścia.
Declan wyciągnął skądś mały gwizdek. Rozległ się
przenikliwy dźwięk nasycony magią. W odpowiedzi załomotały kopyta i wielki zwierz
przedarł się przez zarośla. Był mocno zbudowany, o szerokiej, masywnej piersi,
wyglądał jak krzyżówka ogiera Clydesdale z dzikim trykiem. Pochylił łeb zbrojny
w dwa obite stalą rogi i szurnął Declana miękkim nosem.
- Nazywa się Mruk - przedstawił go Declan.
Wierzchowiec mruknął w odpowiedzi. Zapakowali swoje rzeczy
do toreb przy siodle, Declan posadził chłopców na grzbiecie Mruka i ruszyli w
drogę.
Dwa dni później wreszcie wyszli z lasu na drogę. Declan
zwiększył tempo i zanim zapadł zmrok, dotarli do pierwszych zabudowań.
To było niewielkie miasteczko, położone na wzgórzu przy
wyłożonej kostką drodze. Dwa, może trzy sklepy przysiadły na zboczu. Domy były
bielone albo zbudowane z różowego i żółtego kamienia, większość dachów pokrywał
czerwonawy gont. Tu i tam lampy uliczne iskrzyły magią. Niektóre budynki miały
dziwaczne kopuły, inne hieroglify wypisane na ścianach pochyłym pismem.
Wyprzedził ich niewielki powóz, zmierzający na szczyt
wzgórza. Nie ciągnął go żaden koń.
Declan poprowadził ich do budynku wyróżniającego się
zieloną latarnią na wysokim słupie.
Niemal natychmiast wybiegł zeń ciemnowłosy chłopiec i
ujął wodze Mruka, kłaniając się zarazem nisko.
- Mój panie!
- Cicho. - Declan wskazał na chłopców na grzbiecie
wierzchowca pogrążonych w głębokim śnie i rzucił tamtemu niewielką monetę.
Wyglądała na mniejszą niż dublony, którymi jej płacił.
- Apartament rodzinny, na najwyższym piętrze. I obiad
dla czworga.
Dostali dwa sąsiadujące pokoje połączone drzwiami na końcu
korytarza na drugim piętrze.
Były czyste i ładne. Rose oczekiwała czegoś w stylu
średniowiecznej karczmy, ale pokoje były niemal nowoczesne, jeśli nie liczyć
braku telewizji, radia i innych udogodnień wymagających elektryczności. Ściany
miały jasnobrzoskwiniową barwę, podłogi były ułożone z bielonych desek. W
każdym z pokoi stało łóżko z baldachimem i miękko wyściełane czerwone krzesła.
Kinkiety w kształcie dzwonków oświetlały wnętrza słonecznym blaskiem.
Właściciel zajazdu położył Jacka na łóżku w pokoju po
prawej i wycofał się dyskretnie. Declan obok ułożył George’a.
Rose poszła do łazienki, zobaczyła toaletę, podwójny zlew
i prysznic z wielką wanną wpuszczoną w podłogę. Na haczyku obok wisiał
szlafrok, tak zwyczajny, że Rose niemal parsknęła śmiechem. Nagle uświadomiła
sobie, że śmierdzi. Rozebrała się szybko, niczego nie pragnąc bardziej, niż
zmyć z siebie trzydniową wędrówkę przez las. Trwało chwilę, zanim rozgryzła, do
czego służy zawartość zielonych i niebieskich buteleczek, ale w końcu wyszła
czyściutka, pachnąca mandarynkami i owinięta w puszysty kremowy szlafrok.
Elektryczności tu raczej nie mieli, ale ciśnienie wody
było doskonałe, tak samo jak i temperatura.
Obiecała sobie zapytać o to Declana.
Na palcach przeszła przez pokój chłopców, zamknęła za sobą
drzwi i niemal krzyknęła, gdy Declan porwał ją na ręce. Jego usta odnalazły jej
i Rose natychmiast rozpłynęła się w jego ramionach. Tak za nim tęskniła, że
niemal płakała.
Jego głos był teraz namiętnym pomrukiem, przesyconym
pożądaniem.
- Tęskniłem.
Dotknęła jego ust palcami.
- Cicho, obudzisz dzieciaki...
Zerknął na drzwi.
- Dzieciaki? - ryknął ile sił w płucach.
Aż jęknęła, spodziewając się, że chłopcy natychmiast
wyskoczą z łóżka. Declan pochylił się i otworzył drzwi, Jack i George spali jak
zabici.
- Pieczęć dźwiękoszczelna - wyjaśnił, zamykając
drzwi. - My ich słyszymy, ale oni nas nie. Możesz krzyczeć ile chcesz.
- Więc jestem zdana na twoją łaskę? - Roześmiała się.
Poniósł ją do łóżka.
- Będziesz...
Dużo później, rozgrzana i
absurdalnie szczęśliwa, leżała na boku przytulona do Declana, z głową na jego
ramieniu.
- Więc tak wygląda według ciebie powoli i zmysłowo?
- Mniej więcej - odpowiedział. - Wyjaśnij mi te
trzydzieści dni.
- To twoja szansa na zmianę zdania - powiedziała. -
Boję się, że się odkochasz. Że twoja rodzina mnie znienawidzi, a ty ożenisz się
ze mną, by mnie ratować, ale przez to staniesz się wyrzutkiem i będziesz mnie
za to winił do końca życia.
Jego pierś zadrżała i Rose zdała sobie sprawę, że on dusi
się ze śmiechu. Popatrzyła na niego oburzona.
- Chcę ci dać jakiś wybór, idioto. Nie chcę, żebyś
czuł się zmuszony to zrobić.
Parsknął śmiechem. Jęknęła i zwinęła się w kłębek.
- Ja już dokonałem wyboru - odpowiedział. - Po
prawdzie to zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby zaciągnąć cię do łóżka.
Musiałem na to ciężko zapracować. Nie dałem ci najmniejszego powodu, żebyś
podejrzewała, że chcę cię porzucić. Albo pomordować dzieci i porzucić na skraju
drogi. To było naprawdę bezcenne. Trochę mnie wyprowadziło z równowagi.
Posłała mu kose spojrzenie. „Trochę wyprowadzony z równowagi”
zafundował jej dwa ciche dni.
Przyciągnął ją do siebie.
- Nie robię tego, żeby cię ratować. Robię to dla
siebie, z czystego samolubstwa, kocham cię i nie chcę być bez ciebie.
- Też cię kocham - wyznała.
- Pobierzmy się od razu - zaproponował. - Pójdziemy
rano do magistratu...
- Trzydzieści dni - powtórzyła twardo. - Najpierw
przedstaw mnie rodzicom.
- Jesteś niemożliwa - poskarżył się.
- Nie kochałbyś mnie, gdybym była inna.
- Prawda.
Pocałowała go. Otoczył ją ramionami, a ona się
uśmiechnęła. Jutro przyniesie na pewno nowe problemy, ale teraz była absolutnie
i doskonale szczęśliwa.
Zamek był gigantyczny. Siedział na
szczycie wzgórza jak przyczajony smok: z przodu ufortyfikowane wejście jak
smocza paszcza, za nim mur - kark potwora. Dalej wieża, okrągła i wysoka -
smocza noga, za nią grupa umocnionych budynków otoczona wysokim murem o
kolczastej balustradzie, wijącym się nad krawędzią klifu niczym potężny ogon
owinięty wokół zadu. Brązowy kamień, pociemniały przez wieki, tylko wzmagał to
złudzenie. Rose gapiła się z otwartymi ustami.
- To tylko wygląda tak surowo - poinformował ją
Declan. - Wnętrza są bardzo otwarte. Księżna Południowych Prowincji lubi
naturalne światło i przejrzyste zasłony. To potrwa tylko chwilę, obiecuję.
Wejdziemy, zdam raport księciu i ruszymy do Twierdzy Camarine. Będziemy w domu
jutro przed wieczorem.
Rose drgnęła niespokojnie, starając się pozbyć
napięcia, które osiadło jej na ramionach i między łopatkami. Jej koń, mniejsza
wersja Mruka, wyczuł to natychmiast i zatańczył w miejscu. Declan kupił
wierzchowce w tym pierwszym miasteczku, teraz każdy miał swojego. Chłopcy też.
George jechał, jakby urodził się w siodle, z elegancją i swobodą niemal jak Declan.
Jack trzymał się zwierzęcia kurczowo, wbijając w nie pazury przy każdym wyboju,
aż w końcu i on, i jego koń rzucali się przed siebie w ślepej panice.
Droga przez Adrianglię trwała jakiś tydzień. Po pierwszym
dniu ona i chłopcy skończyli z obolałymi udami, więc potem już się nie
spieszyli. Dziwoziemia była prawdziwie dziwnym światem, pięknym i czystym w
jednym miejscu, ponurym w innym. Tu i ówdzie krajobraz znaczyły ruiny - blizny
po dawnych wojnach. Rose przygotowywała się na to, że nie polubi tego świata,
ale niemal natychmiast poczuła się tu jak w domu. Zachwycało ją to miejsce, z
barwnymi łatami lasów, bezkonnymi powozami, dziećmi bawiącymi się magią na
poboczach drogi.
Za to status Declana kompletnie ją ogłuszył. Wiedziała, że
był szeryfem, ale nie zdawała sobie sprawy, co to znaczy. Ludzie im się
kłaniali. Kiedy tylko zatrzymywali się w jakimś mieście, Declan otrzymywał
raporty, zazwyczaj składane przez dowódcę miejscowej milicji. Każdy postój
oznaczał pracę. Kiedy po raz pierwszy ktoś nazwał Rose „moja pani”, nawet nie
zareagowała. Starała się ze wszystkich sił nie przynieść Declanowi wstydu.
Niestety, była boleśnie świadoma tego, że jej starania nie zdadzą się na nic,
gdy tylko znajdzie się wśród szlachty.
A teraz miała stanąć twarzą w twarz z Księciem
Południowych Prowincji. Człowiekiem, który był zwierzchnikiem Declana. Człowiekiem,
na którym musiała zrobić dobre wrażenie, lepsze nawet niż na przyszłych
teściach. Wciąż miała na sobie jeansy i koszulkę. Jej włosy nadal były
obsmyczoną strzechą. W żadnym razie nie była wyrafinowana. Była Rose. A Declan
miał zamiar zawlec ją do tego zamku.
Ruszyli w górę zbocza. To nie skończy się dobrze.
Przejechali pod uniesioną kratą bramy. Declan tylko skinął
głową strażnikom w szaro-niebieskich uniformach. Wszyscy zgięli się w ukłonie.
Zeskoczył z konia i pomógł jej stanąć na ziemi. Dzieciaki też zsiadły i Declan
poprowadził ich w stronę wejścia.
- Może my zostaniemy tutaj? - powstrzymała go Rose. -
Moglibyśmy zaczekać na ciebie.
- „Drogi Declanie, gdzie twoja narzeczona?” „Och,
Wasza Wysokość, zostawiłem ją na podwórku”. - Declan potrząsnął głową. - Nie ma
mowy.
Ujął ją delikatnie za rękę, ale nie miała najmniejszych
wątpliwości, że nie byłaby w stanie się uwolnić. Razem weszli do środka. Przed
nimi rozpościerało się przestronne pomieszczenie, kończące się schodami
prowadzącymi w górę. Po obu stronach klatki schodowej bliźniacze łuki otwierały
przejście do szerokiego hallu. Podłogę stanowił wygładzony przez czas kamień,
ściany zdobiły gobeliny, w ogromnych donicach rosły barwne kwiaty i niewielkie
drzewka. Skąpany w świetle padającym z licznych okien, hall wyglądał nad wyraz
radośnie i zapraszająco.
Mężczyzna wyszedł im naprzeciw. Odziany w czarną skórę,
włosy miał srebrzyste, a twarz ponurą. Sprawiał wrażenie, że mógłby zabić
człowieka samym wzrokiem.
- Oczekuje ciebie, mój panie - powiedział.
Declan skinął głową i spojrzał na Rose.
- Poczekaj na mnie, proszę - powiedział. - Zaraz
wrócę.
I pobiegł po schodach. Obcy mężczyzna poszedł za nim, a
oni zostali sami.
George patrzył na swoje buty. Jack zerwał z pobliskiego
drzewka listek i zaczął go żuć nerwowo.
- Nie rób tego - mruknęła.
W przejściu po prawej pojawiła się kobieta. Jack połknął
listek.
Nie była młoda, za to wysoka i ciemnowłosa. Miała na sobie
starą koszulę pomazaną rozmaitymi kolorami farby. Spojrzały na siebie z Rose.
- Kim jesteś? - zapytała kobieta. W jej oczach na
moment pojawił się biały szron, który natychmiast rozpłynął się w ciemności
źrenic.
O Boże. Błękitnokrwista.
- Jestem tu z Declanem - wyjaśniła Rose. - To moi
bracia. Będziemy tu jedynie przez chwilę.
Kobieta zacisnęła na moment usta.
- Jesteś z Niepełni?
- Z Rubieży - poprawiła ją Rose ostrożnie.
- Potrafisz malować ściany?
Rose zamrugała zaskoczona.
- Owszem.
- A nie chciałabyś mi pomóc? Maluję już tak długo, że
zaczęły boleć mnie plecy.
Na to była jedna odpowiedź.
- Bardzo chętnie.
Kobieta uśmiechnęła się. To był niezwykle ciepły uśmiech i
Rose nieco się odprężyła.
- Chodź ze mną!
Poszły bocznym korytarzem, potem schodami w górę na drugie
piętro, do pokoju z podłogą przykrytą materiałem. Pół ściany było kremowe,
reszta stalowoszara.
- Myślę, że kremowy lepiej tu pasuje, a ty? -
zapytała tamta.
- Wygląda jaśniej - zgodziła się Rose.
Kobieta podała jej wałek i kilka minut później już cała
trójka Draytonów malowała pokój.
- Kiedy się denerwuję, maluję ściany - wyznała
błękitnokrwista. - Wymalowałam już cztery, właściwie to sześć, bo kilkakrotnie
zmieniałam zdanie co do koloru. Twoi bracia są cudowni.
- Dziękuję... A skąd to zdenerwowanie? - zapytała
Rose.
- Z powodu Declana oczywiście. Cały ten bałagan z
Casshornem niemal wpędził mnie do grobu. Wiem już, że zwyciężyliśmy, ale bardzo
bym chciała poznać szczegóły.
Rose zagryzła wargi.
- Nie wiem, czy wolno mi je wyjawiać.
Kobieta uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
- Znam większość historii:
Casshorn ukradł Księciu Południowych Prowincji urządzenie, które żywi się magią
i produkuje ogary. Zabrał je przez granicę na Rubież. Declan wyruszył, by je
odzyskać i ocalić Williama, który jakoś zdołał się w to wszystko wplątać. Więc
jak to się skończyło?
- Declan rzucał rozbłyskiem i Rose prawie umarła,
ponieważ rozbłysła, żeby zabić Casshorna, a nie miała już wcale magii, wtedy
Declan rozbłysnął w Rose, żeby ją ocalić - streścił Jack.
- Jack! - warknęła Rose.
Oczy nieznajomej urosły.
- Naprawdę?
Jack skinął głową.
- Babcia mówiła, że krew płynęła Rose z ust i z oczu.
George poczęstował go sójką w bok.
- Zamknij się.
- Teraz to już muszę usłyszeć całą historię -
naciskała ciemnowłosa.
- Wolałabym nie - broniła się Rose.
- Proszę. Nalegam.
Dwie ściany później znała już całą historię, choć Rose nie
potrafiłaby powiedzieć, jak do tego doszło.
- Naprawdę każesz mu czekać miesiąc ze ślubem? -
Kobieta śmiała się cicho.
- Chcę, żeby był pewien.
- A wiesz, jak długo księżna próbowała go wyswatać?
Jak się dowie, że znalazł przyszłą żonę, nie umkniesz.
- Miałam nadzieję jakoś uniknąć
księżnej. Nic nie wiem o etykiecie, odpowiednich fryzurach i ubraniach. Miałam
nadzieję nieco się podszkolić, zanim się spotkamy. - Rose zawahała się nagle. -
Dlaczego księżnę tak interesuje, czy Declan jest żonaty, czy nie? Znaczy, jego
tytuł erla jest tylko grzecznościowy. Wiem, że książę zdaje się na nim polegać
i że jest szeryfem, ale miałam nadzieję, że księżna nie będzie się interesowała.
Kobieta przestała malować.
- Ojej.
- Słucham?
- Declan ma ten irytujący zwyczaj. Nie kłamie.
Zamiast tego pozwala, by ludzie wyciągali błędne wnioski i nie próbuje ich
sprostować.
- Dobrze go pani zna. - Rose się uśmiechnęła.
- Moja droga, w Adrianglii szlachcice, nazywamy ich
parami, więc parowie mogą mieć kilka tytułów. Książę może być zarazem erlem.
Albo baronem. Dziedzic może odziedziczyć tytuł swego ojca dopiero wtedy, gdy
ten przechodzi w stan spoczynku albo umiera. Do tego momentu syn powinien
ukończyć swoją służbę, przejść egzaminy i przyjmuje drugi najwyższy tytuł
przysługujący mu z uwagi na pochodzenie. Declan ma tytuł grzecznościowy,
ponieważ mimo iż ukończył służbę i zdał testy, jego ojciec żyje i ma się
dobrze. Declan jest synem Księcia Południowych Prowincji.
- O Boże. - Rose upuściła wałek.
- Spójrz na to od jaśniejszej strony: nie musisz już
martwić się o stroje, fryzury i etykietę. Kiedy poślubisz erla Camarine, możesz
pojawić się w towarzystwie ubrana w worek po ziemniakach i stanie się to
najnowszą modą.
- Więc Casshorn był wujem Declana? - zapytała Rose.
Może jednak coś źle zrozumiała...
- Tak. I zawsze nienawidził Declana i Maud, jego
siostry. Widzisz, matka obecnej księżnej urodziła się w Niepełni. Dlatego
Declan może podróżować między światami. Jest, można powiedzieć, mieszanej krwi.
Casshorn nie mógł znieść księżnej. Nikt dokładnie nie wie dlaczego, więc on...
Usłyszały zbliżające się kroki.
- Mamo? - rozległ się głos Declana, który chwilę
później wsadził głowę w drzwi. - Mamo, widziałaś może...
Zobaczył Rose i gwałtownie zamknął usta.
- Widziałam i popieram! - odpowiedziała radośnie
kobieta.
- Mamo? - Rose gapiła się na nią ogłuszona.
Kobieta zmarszczyła lekko brwi.
- Prawdopodobnie powinnam wspomnieć: ten irytujący
zwyczaj pozwalania ludziom, by dochodzili do błędnych wniosków... Ma to po
mnie.
Mina Declana była lodowata.
- Nie mogłaś zostawić jej w spokoju?
- Nie, nie mogłam. Ale już ją pokochałam z całego
serca - odpowiedziała księżna. - I nie martw się o ten miesiąc oczekiwania.
Tyle mi zajmie zorganizowanie wesela.
Rose już tylko patrzyła na nich oniemiała. W drzwiach
ukazała się starsza wersja Declana.
- Gdzieś zapodzialiśmy pannę młodą... O, jesteś. -
Wszedł do pokoju.
A za nim jeszcze starszy mężczyzna. Wychudzony i
odziany w ciemne fiolety. Zobaczył Rose i stwierdził:
- Ależ ona śliczna. - Zerknął na chłopców. - Który z
was jest nekromantą?
Zza ich pleców rozległ się młody kobiecy głos:
- Wpuście mnie. Jestem jego siostrą, do cholery!
Rose cofnęła się i oparła o świeżo malowaną ścianę... Byli
zbyt duzi, zbyt głośni, zbyt pełni magii. Jack syczał.
Declan zrobił krok do przodu, pchnął dwuskrzydłowe drzwi,
wziął Rose za rękę i wyciągnął ją na szeroki balkon.
- Widzieliście to? - krzyknęła księżna. - On ją
ratuje przed nami. Ten ślub się odbędzie!
- Przepraszam. Są po prostu podekscytowani. - Declan
poprowadził ją na koniec balkonu.
- Znów mnie okłamałeś.
- Nie. Tylko nie powiedziałem ci całej prawdy.
Potrząsnęła głową.
- Książę?
- Nie prędzej niż za jakieś dwadzieścia lat.
- Boże, twoja matka ma mnie pewnie za kompletną
idiotkę.
- Lubi cię. I chłopców też lubi. Rose, wciąż jestem
sobą. Czy to naprawdę ważne, czy jestem księciem, czy nie? Gdybym nie miał
tytułu, już byś za mnie wyszła. Zapomnij o zamku. Zapomnij o rodzinie.
Jeden ze starszych mężczyzn wychylił się przez drzwi.
- Chcę tylko zobaczyć potrójny Łuk Atamana - zawołał.
- Potem zostawię was w spokoju.
- Kocham cię. Wyjdź za mnie - powiedział Declan.
Jego oczy były zielone jak źdźbła trawy.
Zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go, a potrójny łuk
zawirował wokół nich. Mężczyzna w drzwiach zaklął siarczyście.
Declan uśmiechnął się szeroko. Rose też.
- Powiedz „tak”.
- Tak - powiedziała. - Ale nie przed upływem
miesiąca!